Dom na Brooklynie
Rodowita Brytyjka przeniosła do swojego domu na Brooklynie klimat muśniętego duchem bohemy francuskiego château. Nie musiała przemycać go przez Atlantyk w okrętowej ładowni - na nowojorskich pchlich targach znalazła dość rekwizytów z duszą i z historią.
Kto tu mieszka? Hilary dekoratorka i stylistka, wraz z mężem Alistairem i synem Gusem.
Gdzie? W Nowym Jorku.
Metraż: ok. 360 m kw., parter i suterena.
- "Nowy" to u nas słowo niemal nieprzyzwoite, które w ustach mojego męża brzmi jak zniewaga - śmieje się Hilary Robertson, właścicielka tego eleganckiego apartamentu, który od niedawna zajmuje jej trzyosobowa rodzina. Hilary, dziś już znana nowojorska dekoratorka i stylistka, większą część życia spędziła w Wielkiej Brytanii.
- Tęsknię za brytyjską telewizją i Radiem 4 - zwierza się. Na szczęście jest internet, choć to nie to samo. Dokucza jej też nowojorska pogoda. - Potrafię radzić sobie z zimnem i ze śniegiem. W mroźne dni niebo ma tu zresztą wspaniały czysty ton. Ale latem bywa niesamowicie gorąco, zanim wyjdę z domu, dwa razy zastanawiam się, czy muszę - przyznaje.
Mimo wszystko, po blisko dekadzie spędzonej w Nowym Jorku, czuje się tu wreszcie zadomowiona. Kiedy osiem lat temu, wypatrując z kilkuletnim wtedy synem Gusem wybrzeży Ameryki z pokładu liniowca Queen Mary, płynęła na spotkanie męża Alistaira, który otrzymał propozycję pracy w Nowym Jorku, nie sądziła, że początki będą takie trudne.
"Mrs Robertson"
- Nie przywieźliśmy ze sobą z Anglii prawie niczego. Tu, na nowym gruncie, musieliśmy przećwiczyć zaczynanie od zera - wspomina.
Osiągnięcie jako takiej stabilizacji okazało się jednak niełatwe. Dopiero w tamtym trudnym okresie docenili wagę przedmiotów oraz ładunek sentymentu i wspomnień, jaki ze sobą niosą.
- Nasz angielski dom mówił jasno o tym, kim jesteśmy. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak duża część mojej tożsamości związana jest z rzeczami, które otaczały mnie przez lata - przyznaje.
Na dobre u siebie poczuli się z Alistairem dopiero po kilku sezonach - kiedy znaleźli ten dom. Wkrótce, trzy przecznice dalej, Hilary otworzyła sklep "Mrs Robertson", w którym, jak mówi, sprzedaje wszystko to, co zna, kocha i co może udźwignąć. I wtedy wreszcie otworzył się przed nimi Nowy Jork - miasto bajecznie hojne dla każdego, kto, jak oni, jest uzależniony od staroci, kto zatraca się szperając w antykwariatach, błądząc po pchlich targach i zaułkach pełnych witryn z szyldami "Wyprzedaż".
- Zbieram wszystko, co ma związek z morzem - mówi projektantka. - Takie rzeczy przypominają mi dom rodzinny w Hastings, nad kanałem La Manche. Aparat fotograficzny z lat 30. wyszperany został w antykwariacie.
Ich apartament w kamienicy z brunatnego piaskowca na północnym Brooklynie ma swoje wady. Spośród dwóch poziomów jeden to parter, a drugi - suterena. Jadalnia jest niedoświetlona, a układ pomieszczeń wymusza rozbrat salonu i kuchni, które znajdują się na różnych kondygnacjach. A jednak właśnie tutaj Robertsonowie poczuli się dobrze.
- Nigdy nie uważałam niedoskonałości za fiasko. Najpiękniejsze i najciekawsze wnętrza rodzą się zwykle w efekcie jakiejś katastrofy - mówi Hilary.
Choć przyznaje, że tu, za oceanem takie myślenie może wydawać się dziwne, a nawet niestosowne. Bo Amerykanie kochają doskonałość, akuratność, stylizacje dopięte na ostatni guzik, "dokręcone śrubki". A ona czuje inaczej; dla niej aranżacja wnętrza to nie działanie systemowe, ale praca prawdziwie twórcza. Intuicyjna, wymagająca natchnienia, motywowana podszeptem szóstego zmysłu. I być może, przewrotnie, właśnie dlatego Hilary zdobyła w poukładanej Ameryce tak dużą popularność.
Od kilku lat jej zawodowe portfolio systematycznie się rozrasta; jako wzięta stylistka pracuje dla wielu znanych marek, między innymi dla InsideOut, Vogue Living, Canvas, Ochre i Elle Decoration. Reżyseruje sesje zdjęciowe, komponuje scenografie, a przede wszystkim przeczesuje Nowy Jork w poszukiwaniu wnętrzarskich perełek. Skarb nie zawsze musi być unikatowym białym krukiem, czasem bywa też czarną owcą - przedmiotem niechcianym, nie do pary, zapomnianym przez właściciela. Hilary nie planuje aranżacji od A do Z, działa motywowana instynktem, impresją wyobraźni. Metodę tę z równym powodzeniem wykorzystuje w pracy i we własnym domu.
- Urządzając wnętrze, daję sobie wiele swobody. Jeśli zbyt ściśle kontrolujesz ten proces, stworzysz przestrzeń wyrachowaną, pozbawioną życia - ostrzega.
Mieszkanie Robertsonów jest od takiego obrazu dalekie. Mimo wielu tradycyjnych elementów, pastelowej tonacji, pałacowych cytatów, obfitości klasycznych dekoracji ścian i sufitów, pokoi nie opina sztywny gorset dostojeństwa. Panuje w nich estetyczny ład, ale smaku dodaje mu stylistyczna dezynwoltura, sentyment walczy o lepsze z przekorą, jak choćby w salonie, gdzie pełnoprawnymi komponentami wystroju są przedmioty odległe czasowo i kulturowo. Przy pikowanej sofie w odcieniu pudrowego różu, jakby wprost przeniesionej z XIX-wiecznej gotowalni paryskiej elegantki, znajdujemy fragment repliki antycznej kolumny - stolik kawowy, który "puszcza oko". Gospodyni wynosi do tej samej rangi sztukę i przedmioty użytkowe, wieszając obraz współczesnego malarza obok drewnianego wskaźnika do pomiarów głębokości wody. Kompozycyjną kropką nad i jest tu druciany żyrandol o formie ptasiej klatki - nowoczesny, choć żartem nawiązujący do pałacowej estetyki.
Kuchnia jest niewielka i urządzona po studencku. Zmywarka doczekała się designerskiej obudowy: jej boki i wierzch osłaniają cienkie płyty marmuru, a tablicowy front służy jako blejtram dla okazjonalnych dekoracji.
Prawdziwe pole do popisu stylistka znalazła w niedoświetlonej jadalni. Tu wreszcie jej pogląd o inspirującym wpływie katastrofy na charakter wnętrza zyskał materialną formę.
- Na niedobór światła dziennego nie mogliśmy nic poradzić - wspomina. - Jedyne co nam pozostało, to udramatyzować efekt, pogłębiając półmrok.
I poszli na całość: Alistair, skrupulatny realizator planów żony, pomalował ściany czarną farbą tablicową. Skąpo oświetlona matowa powierzchnia nabrała aksamitnego tonu, co zmieniło ją w samoistną dekorację. Aranżację dopięła bogata kolekcja mebli. Bogata kształtem, ale nie kolorem - wszystkie jej elementy pomalowano na biało, tworząc w czarnej scenografii rodzinę świetlnych fantomów. Choć niektóre krzesła mają już swoje lata, zabieg dał niezwykle świeży i nowoczesny efekt.
Mimo tej różnorodności, a może właśnie za jej sprawą, dom wygląda jakby urządzano go przez dziesięciolecia. Różnorodne trendy i spontaniczne pomysły układają się tu w harmonijną całość.
Recepta Hilary okazuje się zaskakująco prosta: - Kupując rzeczy, nigdy nie staram się ich dopasować do tego, co już mam. Wybieram po prostu przedmioty, które mogę pokochać; one muszą się ze sobą dogadać!
Zobacz także:
Skomentuj:
Dom na Brooklynie