Drewniany dom w stylu szkieletowym
Choć sprawdziliśmy, czy firma zatrudniona przez nas do budowy ma doświadczenie, dokonaliśmy złego wyboru. Właściciele firmy prowadzili zbyt wiele inwestycji i nie byli w stanie ani znaleźć dostatecznej liczby fachowych pracowników, ani ich kontrolować.
Przez wiele lat przyjeżdżaliśmy z Anią, moją żoną, w okolicę, gdzie obecnie mieszkamy, w odwiedziny do przyjaciół. Mają oni dom letniskowy na działce, która od jakiegoś czasu bezpośrednio sąsiaduje z... naszą parcelą.
Wszystko zaczęło się od tego, że wuj naszych przyjaciół chciał pilnie sprzedać swoją, przylegającą do ich terenu działkę. Przyjaciele, chcąc by obok nich zamieszkał "swój", a nie ktoś obcy, od razu zaproponowali ją nam. Przystaliśmy na propozycję, ponieważ od dawna nosiliśmy się z zamiarem kupna ziemi pod letnisko. Co prawda szukaliśmy jej na Mazurach, ale gdy pojawiła się możliwość nabycia gruntu 40 km od Warszawy, uznaliśmy, że i w tej okolicy możemy dobrze odpoczywać. Otoczona lasem działka leżała bowiem z dala od ruchliwych dróg i we wsi o luźnej zabudowie. Spodobały się nam zarówno spokój i ładne widoki, jak również szybki dojazd do wielkiego miasta. Na działce były też elektryczność, woda z wodociągu i szambo.
Co ważne, mogliśmy od razu korzystać ze wszystkich jej uroków, bo wuj znajomych miał tu daczę. Był to typowy drewniany domek o wielkości 50 m2, składany z gotowych elementów.
Choć na początku nie zamierzaliśmy opuszczać Warszawy na stałe, nasze władanie nad nowo zakupioną posesją rozpoczęliśmy od gruntownego remontu letniaka.
Już po roku nadawał się do całorocznego mieszkania. Ociepliliśmy go od zewnątrz grubą warstwą (10 cm) wełny mineralnej, a od wewnątrz, po usunięciu poprzedniego wykończenia ścian, położyliśmy folię paroizolacyjną i płyty gipsowo-kartonowe. Oczywiście pozbyliśmy się z dachu szkodliwego eternitu, a po niewielkiej przebudowie konstrukcji pokryliśmy go płytami bitumicznymi i starannie ociepliliśmy wełną mineralną (20 cm). Po tym remoncie nasz domek, ogrzewany norweską kozą i grzejnikami elektrycznymi, stał się ciepły i przytulny nawet podczas chłodów - dlatego coraz częściej w nim bywaliśmy. I to nie tylko latem.
Po kilku latach oboje z Anią doszliśmy do wniosku, że mieszkanie w Warszawie nie jest już dla nas tak ważne i atrakcyjne, jak w czasach, gdy wychowywaliśmy córkę, a samo miasto męczy nas hałasem. Kropkę nad i postawił... bezpański pies, który przybłąkał się do nas na działkę i został nowym członkiem rodziny.
Decyzja o przeprowadzce wymusiła kolejne zmiany. Dotychczasowy domek był za mały. Tym bardziej, że planowaliśmy sprowadzić do nas moich teściów, a ja pracuję w domu i moja praca często wymaga obecności współpracowników. Konieczna zatem stała się rozbudowa.
Przez internet szukaliśmy firm budujących domy z drewna w systemie szkieletowym. Tę technologię rozbudowy doradzili nam fachowcy, ze względu na charakter istniejącego budynku. W końcu zdecydowaliśmy się zatrudnić jednego wyspecjalizowanego wykonawcę, który miał poprowadzić całość prac. Nie znaliśmy się na budownictwie i przewidywaliśmy, że nie znajdziemy czasu na samodzielne organizowanie inwestycji.
Z myślą o oszczędnościach celowo wybraliśmy jeden z projektów domu oferowanych przez wybraną przez nas firmę. Myśleliśmy, że prace pójdą szybciej i sprawniej. Niestety, tak nie było.
Panią architekt, która przygotowywała adaptację projektu, poprosiliśmy o uwzględnienie w układzie wnętrz oszklonej werandy oraz o powiększenie starej kuchni. Oba te pomieszczenia powstały w łączniku, między istniejącą a nowo dobudowaną częścią budynku. W tej ostatniej zdecydowaliśmy się na poddasze (istniejąca część i łącznik są parterowe) i tam umieściliśmy sypialnię oraz garderobę.
Na dolnej kondygnacji powstały natomiast salonik i pokój do pracy. W domu zaplanowaliśmy dwie łazienki - jedną w nowej części domu i jedną w starej, gdzie obecnie mieszkają teściowie.
Aby nie przeciągać w czasie rozbudowy i wykończenia, skorzystaliśmy z kredytu hipotecznego. Dało nam to swobodę finansową i pozwoliło na szybką przeprowadzkę. Uważamy, że to była dobra decyzja.
Zanim jednak rozpoczęliśmy rozbudowę domu, aż przez dwa lata rozmawialiśmy z różnymi firmami. Zależało nam na wybraniu fachowego generalnego wykonawcy, który byłby przy tym konkurencyjny cenowo w porównaniu z innymi. Kiedy na placu boju pozostały tylko dwie firmy, zdecydowaliśmy się na tę bardziej zaprzyjaźnioną i trochę tańszą. I to był zły krok.
Okazuje się bowiem, że nawet najbardziej doświadczeni i mający wolę solidnego wypełnienia usługi właściciele firmy często cierpią na brak fachowych pracowników.
Oboje z Anią mieliśmy wrażenie, że pracujący u nas ludzie byli zatrudnieni z pospiesznej łapanki, bo zupełnie nie znali tajników technologii szkieletowej. Popełnili niezliczoną liczbę błędów. A to nie dostosowali wielkości otworów okiennych do wielkości zakupionych przez nas okien, a to "zapomnieli" położyć ocieplenie w niektórych kluczowych dla drewnianego domu miejscach albo wadliwie zbudowali podesty i tarasy wokół domu. Nawet proste pokrycie dachu płytami bitumicznymi wykonali nieumiejętnie!
Byliśmy przerażeni i przygnębieni liczbą poprawek oraz ogromnym marnotrawieniem materiałów budowlanych, nie mówiąc już o opóźnieniach w zaplanowanych terminach. Choć staraliśmy się wybrać najlepszych na rynku fachowców, tracąc na to mnóstwo czasu, sami musieliśmy doglądać budowy i ciągle patrzeć wszystkim na ręce. Skończyło się na tym, że zdecydowaliśmy się zakończyć współpracę z firmą po wykonaniu stanu surowego budynku i nie dopuścić jej do wykańczania domu - mimo że pierwotnie planowaliśmy inaczej.
Na szczęście w końcu udało nam się ukończyć budowę i dziś opowiadamy o naszych trudnościach jedynie po to, by przestrzec innych inwestorów, a nie po to, by narzekać. Bo przecież ani chwili nie żałowaliśmy decyzji o budowie domu i przeprowadzce na wieś.
Czytaj także:
Wszystko zaczęło się od tego, że wuj naszych przyjaciół chciał pilnie sprzedać swoją, przylegającą do ich terenu działkę. Przyjaciele, chcąc by obok nich zamieszkał "swój", a nie ktoś obcy, od razu zaproponowali ją nam. Przystaliśmy na propozycję, ponieważ od dawna nosiliśmy się z zamiarem kupna ziemi pod letnisko. Co prawda szukaliśmy jej na Mazurach, ale gdy pojawiła się możliwość nabycia gruntu 40 km od Warszawy, uznaliśmy, że i w tej okolicy możemy dobrze odpoczywać. Otoczona lasem działka leżała bowiem z dala od ruchliwych dróg i we wsi o luźnej zabudowie. Spodobały się nam zarówno spokój i ładne widoki, jak również szybki dojazd do wielkiego miasta. Na działce były też elektryczność, woda z wodociągu i szambo.
Co ważne, mogliśmy od razu korzystać ze wszystkich jej uroków, bo wuj znajomych miał tu daczę. Był to typowy drewniany domek o wielkości 50 m2, składany z gotowych elementów.
Choć na początku nie zamierzaliśmy opuszczać Warszawy na stałe, nasze władanie nad nowo zakupioną posesją rozpoczęliśmy od gruntownego remontu letniaka.
Już po roku nadawał się do całorocznego mieszkania. Ociepliliśmy go od zewnątrz grubą warstwą (10 cm) wełny mineralnej, a od wewnątrz, po usunięciu poprzedniego wykończenia ścian, położyliśmy folię paroizolacyjną i płyty gipsowo-kartonowe. Oczywiście pozbyliśmy się z dachu szkodliwego eternitu, a po niewielkiej przebudowie konstrukcji pokryliśmy go płytami bitumicznymi i starannie ociepliliśmy wełną mineralną (20 cm). Po tym remoncie nasz domek, ogrzewany norweską kozą i grzejnikami elektrycznymi, stał się ciepły i przytulny nawet podczas chłodów - dlatego coraz częściej w nim bywaliśmy. I to nie tylko latem.
Po kilku latach oboje z Anią doszliśmy do wniosku, że mieszkanie w Warszawie nie jest już dla nas tak ważne i atrakcyjne, jak w czasach, gdy wychowywaliśmy córkę, a samo miasto męczy nas hałasem. Kropkę nad i postawił... bezpański pies, który przybłąkał się do nas na działkę i został nowym członkiem rodziny.
Decyzja o przeprowadzce wymusiła kolejne zmiany. Dotychczasowy domek był za mały. Tym bardziej, że planowaliśmy sprowadzić do nas moich teściów, a ja pracuję w domu i moja praca często wymaga obecności współpracowników. Konieczna zatem stała się rozbudowa.
Przez internet szukaliśmy firm budujących domy z drewna w systemie szkieletowym. Tę technologię rozbudowy doradzili nam fachowcy, ze względu na charakter istniejącego budynku. W końcu zdecydowaliśmy się zatrudnić jednego wyspecjalizowanego wykonawcę, który miał poprowadzić całość prac. Nie znaliśmy się na budownictwie i przewidywaliśmy, że nie znajdziemy czasu na samodzielne organizowanie inwestycji.
Z myślą o oszczędnościach celowo wybraliśmy jeden z projektów domu oferowanych przez wybraną przez nas firmę. Myśleliśmy, że prace pójdą szybciej i sprawniej. Niestety, tak nie było.
Panią architekt, która przygotowywała adaptację projektu, poprosiliśmy o uwzględnienie w układzie wnętrz oszklonej werandy oraz o powiększenie starej kuchni. Oba te pomieszczenia powstały w łączniku, między istniejącą a nowo dobudowaną częścią budynku. W tej ostatniej zdecydowaliśmy się na poddasze (istniejąca część i łącznik są parterowe) i tam umieściliśmy sypialnię oraz garderobę.
Na dolnej kondygnacji powstały natomiast salonik i pokój do pracy. W domu zaplanowaliśmy dwie łazienki - jedną w nowej części domu i jedną w starej, gdzie obecnie mieszkają teściowie.
Aby nie przeciągać w czasie rozbudowy i wykończenia, skorzystaliśmy z kredytu hipotecznego. Dało nam to swobodę finansową i pozwoliło na szybką przeprowadzkę. Uważamy, że to była dobra decyzja.
Zanim jednak rozpoczęliśmy rozbudowę domu, aż przez dwa lata rozmawialiśmy z różnymi firmami. Zależało nam na wybraniu fachowego generalnego wykonawcy, który byłby przy tym konkurencyjny cenowo w porównaniu z innymi. Kiedy na placu boju pozostały tylko dwie firmy, zdecydowaliśmy się na tę bardziej zaprzyjaźnioną i trochę tańszą. I to był zły krok.
Okazuje się bowiem, że nawet najbardziej doświadczeni i mający wolę solidnego wypełnienia usługi właściciele firmy często cierpią na brak fachowych pracowników.
Oboje z Anią mieliśmy wrażenie, że pracujący u nas ludzie byli zatrudnieni z pospiesznej łapanki, bo zupełnie nie znali tajników technologii szkieletowej. Popełnili niezliczoną liczbę błędów. A to nie dostosowali wielkości otworów okiennych do wielkości zakupionych przez nas okien, a to "zapomnieli" położyć ocieplenie w niektórych kluczowych dla drewnianego domu miejscach albo wadliwie zbudowali podesty i tarasy wokół domu. Nawet proste pokrycie dachu płytami bitumicznymi wykonali nieumiejętnie!
Byliśmy przerażeni i przygnębieni liczbą poprawek oraz ogromnym marnotrawieniem materiałów budowlanych, nie mówiąc już o opóźnieniach w zaplanowanych terminach. Choć staraliśmy się wybrać najlepszych na rynku fachowców, tracąc na to mnóstwo czasu, sami musieliśmy doglądać budowy i ciągle patrzeć wszystkim na ręce. Skończyło się na tym, że zdecydowaliśmy się zakończyć współpracę z firmą po wykonaniu stanu surowego budynku i nie dopuścić jej do wykańczania domu - mimo że pierwotnie planowaliśmy inaczej.
Na szczęście w końcu udało nam się ukończyć budowę i dziś opowiadamy o naszych trudnościach jedynie po to, by przestrzec innych inwestorów, a nie po to, by narzekać. Bo przecież ani chwili nie żałowaliśmy decyzji o budowie domu i przeprowadzce na wieś.
Czytaj także:
Skomentuj:
Drewniany dom w stylu szkieletowym