Decyzja w jeden dzień
Niespodziewana propozycja. Decyzję o budowie podjęliśmy mimo braku środków. Udało się, a my się cieszymy, że nie przegapiliśmy niesamowitej okazji przyniesionej przez los.
Tak mieszkaliśmy
Po ślubie zamieszkaliśmy w domu u rodziców męża. Najpierw zajmowaliśmy jeden pokój, a potem, gdy na świecie pojawiło się drugie dziecko, dostaliśmy od teściów jeszcze jeden.
Jak każde młode małżeństwo, od czasu do czasu myśleliśmy o własnym niezależnym kącie, chociaż nie było na to realnych szans. Mimo wszystko wypytywaliśmy znajomych o ceny i ciekawe tereny pod zabudowę, a rekonesans w bankach pozwolił nam się zorientować, gdzie najlepiej starać się o pieniądze na inwestycję. Słowem - snuliśmy luźne plany.
Pieniądze nie takie straszne
Nasza przygoda zaczęła się na dobre w 2000 roku, gdy na budowę drewnianego domu szkieletowego zdecydował się nasz kolega. Korzystając z okazji, by znów czegoś się dowiedzieć o domach, odwiedziliśmy wynajętego przez niego wykonawcę i po raz kolejny przekonaliśmy się, że wciąż na budowę domu nas nie stać. Znowu zawiesiliśmy marzenia na kołku.
Wydawało się, że w najbliższym czasie nie wydarzy się nic, co by posunęło nasze plany choćby o krok do przodu. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy kilka miesięcy później, wiosną 2001 roku, ów wykonawca przyjechał do nas z zaskakującą propozycją. Okazało się, że w przeciągu dwóch dni musi on zwrócić bankowi 20 000 zł, a ponieważ tych pieniędzy nie ma, zaproponował nam wzniesienie domu po atrakcyjnej cenie 1700 zł za m2, w zamian za szybką pożyczkę.
Wtedy nastąpiła wielka rodzinna burza mózgów, bo na podjęcie decyzji mieliśmy... tylko jeden dzień! Dodajmy, że ja byłam wtedy w ciąży z trzecim dzieckiem, a nasze niewielkie lokum pod dachem teściów pękało w szwach. W obradach uczestniczyli teściowie. Problem tkwił w tym, że ani ja, ani mąż nie mogliśmy zaciągnąć kredytu. Ja nie pracowałam, a rozwijająca się firma ogrodnicza męża (który jest architektem zieleni) nie przynosiła jeszcze takich dochodów, by banki przyznały nam kredyt. Nie widzieliśmy dobrego wyjścia z tej sytuacji, aż do czasu, gdy rodzice Mariusza oświadczyli, że to oni wezmą kredyt i w ten sposób pomogą nam zrealizować marzenie o własnych czterech ścianach. Nie posiadaliśmy się z radości. Uradziliśmy wtedy, że spłacimy ich najszybciej, jak to będzie możliwe, a dom stanie 50 metrów za domem teściów, w głębi posesji.
Pracą podzieliliśmy się sprawiedliwie: teść załatwiał kredyt i pozwolenia, ja - projekt domu, a w tym czasie Mariusz miał za zadanie doprowadzić firmę ogrodniczą do rozkwitu i zgromadzić jak najwięcej funduszy na budowę.
Budowa domu ruszyła w sierpniu. Doglądałam jej razem z teściem. Byłam tak szczęśliwa i tak zdeterminowana, że jeszcze w ostatnich tygodniach ciąży wchodziłam na piętro po drabinie. Nasz zapał i trud procentowały, chociaż nie zdążyliśmy z ukończeniem budowy do urodzin synka. Do domu wprowadziliśmy się w czerwcu kolejnego roku.
Droga do domu
Ponieważ na budowę mogliśmy przeznaczyć ściśle określoną kwotę, tam gdzie to możliwe, szukaliśmy oszczędności. Wybraliśmy dom o prostej bryle z dwuspadowym dachem bez wykuszy i lukarn, ale taki, który ewentualnie da się kiedyś rozbudować.
Stawiając na prostotę bryły, jednocześnie staraliśmy się wykończyć ją szlachetnymi i solidnymi materiałami, aby budynek nie sprawiał wrażenia tandetnego i prowizorycznego. Pokryliśmy go więc dachówką cementową i wstawiliśmy ładne drewniane okna i drzwi. Wnętrza wykańczamy jeszcze do dziś, bo wolimy robić to wolniej, ale solidniej.
Nasze czwarte dziecko - córeczka Marysia - urodziło się już na miejscu, w wannie na piętrze nowego domu.
Po ślubie zamieszkaliśmy w domu u rodziców męża. Najpierw zajmowaliśmy jeden pokój, a potem, gdy na świecie pojawiło się drugie dziecko, dostaliśmy od teściów jeszcze jeden.
Jak każde młode małżeństwo, od czasu do czasu myśleliśmy o własnym niezależnym kącie, chociaż nie było na to realnych szans. Mimo wszystko wypytywaliśmy znajomych o ceny i ciekawe tereny pod zabudowę, a rekonesans w bankach pozwolił nam się zorientować, gdzie najlepiej starać się o pieniądze na inwestycję. Słowem - snuliśmy luźne plany.
Pieniądze nie takie straszne
Nasza przygoda zaczęła się na dobre w 2000 roku, gdy na budowę drewnianego domu szkieletowego zdecydował się nasz kolega. Korzystając z okazji, by znów czegoś się dowiedzieć o domach, odwiedziliśmy wynajętego przez niego wykonawcę i po raz kolejny przekonaliśmy się, że wciąż na budowę domu nas nie stać. Znowu zawiesiliśmy marzenia na kołku.
Wydawało się, że w najbliższym czasie nie wydarzy się nic, co by posunęło nasze plany choćby o krok do przodu. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy kilka miesięcy później, wiosną 2001 roku, ów wykonawca przyjechał do nas z zaskakującą propozycją. Okazało się, że w przeciągu dwóch dni musi on zwrócić bankowi 20 000 zł, a ponieważ tych pieniędzy nie ma, zaproponował nam wzniesienie domu po atrakcyjnej cenie 1700 zł za m2, w zamian za szybką pożyczkę.
Wtedy nastąpiła wielka rodzinna burza mózgów, bo na podjęcie decyzji mieliśmy... tylko jeden dzień! Dodajmy, że ja byłam wtedy w ciąży z trzecim dzieckiem, a nasze niewielkie lokum pod dachem teściów pękało w szwach. W obradach uczestniczyli teściowie. Problem tkwił w tym, że ani ja, ani mąż nie mogliśmy zaciągnąć kredytu. Ja nie pracowałam, a rozwijająca się firma ogrodnicza męża (który jest architektem zieleni) nie przynosiła jeszcze takich dochodów, by banki przyznały nam kredyt. Nie widzieliśmy dobrego wyjścia z tej sytuacji, aż do czasu, gdy rodzice Mariusza oświadczyli, że to oni wezmą kredyt i w ten sposób pomogą nam zrealizować marzenie o własnych czterech ścianach. Nie posiadaliśmy się z radości. Uradziliśmy wtedy, że spłacimy ich najszybciej, jak to będzie możliwe, a dom stanie 50 metrów za domem teściów, w głębi posesji.
Pracą podzieliliśmy się sprawiedliwie: teść załatwiał kredyt i pozwolenia, ja - projekt domu, a w tym czasie Mariusz miał za zadanie doprowadzić firmę ogrodniczą do rozkwitu i zgromadzić jak najwięcej funduszy na budowę.
Budowa domu ruszyła w sierpniu. Doglądałam jej razem z teściem. Byłam tak szczęśliwa i tak zdeterminowana, że jeszcze w ostatnich tygodniach ciąży wchodziłam na piętro po drabinie. Nasz zapał i trud procentowały, chociaż nie zdążyliśmy z ukończeniem budowy do urodzin synka. Do domu wprowadziliśmy się w czerwcu kolejnego roku.
Droga do domu
Ponieważ na budowę mogliśmy przeznaczyć ściśle określoną kwotę, tam gdzie to możliwe, szukaliśmy oszczędności. Wybraliśmy dom o prostej bryle z dwuspadowym dachem bez wykuszy i lukarn, ale taki, który ewentualnie da się kiedyś rozbudować.
Stawiając na prostotę bryły, jednocześnie staraliśmy się wykończyć ją szlachetnymi i solidnymi materiałami, aby budynek nie sprawiał wrażenia tandetnego i prowizorycznego. Pokryliśmy go więc dachówką cementową i wstawiliśmy ładne drewniane okna i drzwi. Wnętrza wykańczamy jeszcze do dziś, bo wolimy robić to wolniej, ale solidniej.
Nasze czwarte dziecko - córeczka Marysia - urodziło się już na miejscu, w wannie na piętrze nowego domu.
Skomentuj:
Decyzja w jeden dzień