Nie tylko na lato
Ociepliłam i rozbudowałam dom letni. Kiedy powstawało moje malutkie jednoosobowe domostwo, planowałam w nim mieszkać tylko w wakacje. Szybko jednak zapragnęłam spędzać tam również jesienie i zimy.
Droga do domu
Mieszkałam w Warszawie w kawalerce (34 m2) na szóstym piętrze. Hałas ulicy Puławskiej był tak uciążliwy, że kiedy dostałam od rodziny działkę pod miastem, nie wahałam się ani minuty przed budową małego domku, w którym zamierzałam spędzać cieplejszą część roku, od maja do października.
Ponieważ darowiznę otrzymałam w latach 80., kiedy materiały budowlane kupowało się na tzw. przydziały, nie udało mi się zdobyć dostatecznej ilości wełny mineralnej. Drewniane ściany ociepliłam więc starym przedwojennym sposobem - trocinami wymieszanymi z wapnem. Początkowo dom był naprawdę mały - miał tylko 42 m2 powierzchni. Latem, kiedy olbrzymi trawnik stawał się dodatkowym salonem, niewielki metraż wystarczał mi do życia, choć przy kuchni brakowało spiżarni, przy sypialni - garderoby, a samochodowi - garażu.
Moje myślenie o domu zmieniło się dopiero wtedy, gdy postanowiłam zamieszkać w nim na stałe. Jednym z powodów tej decyzji było kilkakrotne okradzenie mojego malucha pod warszawską kamienicą, a drugim - ciężarna suka, która przybłąkała się do mnie, i której nie mogłam ze szczeniakami zabrać do mieszkania na szóstym piętrze.
Moje patenty na oszczędności
Przeprowadzka pod miasto wymagała kupienia nowego samochodu, bym mogła spokojnie i bezpiecznie dojeżdżać do pracy, a po drugie - rozbudowania i solidnego ocieplenia budynku. Na sfinansowanie tych przedsięwzięć bez żalu poświęciłam kawalerkę. Pieniądze uzyskane z jej sprzedaży wystarczyły na zmianę samochodu, ocieplenie zachodniej elewacji budynku, dobudowanie na jego tyłach pomieszczeń gospodarczych (garderoby, spiżarni, piwniczki oraz garażu), a od frontu - dużej zadaszonej werandy.
Już wcześniej przekonałam się, że mojemu domowi zagrażają przede wszystkim zachodnie wiatry, dlatego z tej właśnie strony został ocieplony dziesięciocentymetrową warstwą wełny mineralnej, którą przykrył nowy szalunek z desek.
Od strony północnej, skąd zimą zawiewa mrozem, wybudowałam ciąg pomieszczeń gospodarczych, którym nie przeszkadza ewentualny chłód, a które stworzyły idealną strefę buforową dla użytkowej części domu. Podobnie ochroniłam przed zimnem wnętrza od strony frontu: wzdłuż całej elewacji wybudowałam zadaszoną werandę, którą latem pozostawiam "ażurową", aby była przewiewna, a na zimę zamykam oknami.
Pieniądze nie takie straszne
Początkowo cały dom ogrzewałam grzejnikami elektrycznymi (konwektorami), bo wydawało mi się, że budowa drugiego komina i gazowej instalacji c.o. będzie się zbyt długo amortyzowała. Okazało się jednak, że choć w domu nie było ciepło (najwyżej 18°), w zimie płaciłam za elektryczność aż 500 zł miesięcznie czyli 3000 zł za cały okres grzewczy.
Za drogo za takie zimno - pomyślałam któregoś dnia i zaczęłam szukać oszczędności. Po konsultacjach z fachowcami i rodziną zamontowałam żeliwny wkład kominkowy. Świadomie wybrałam kominek norweski, nieco droższy niż inne oferty na rynku, ale za to sprawdzony i przeznaczony do ogrzewania znacznie większej powierzchni niż u mnie. Ze względu na małą i otwartą powierzchnię domu nie zastosowałam systemu rur rozprowadzających ciepło - wystarczyło otworzyć drzwi do sypialni, by wszystkie pomieszczenia mieszkalne były dostatecznie ogrzane. Byłam szczęśliwa, że spalając miesięcznie 1 m3 drewna (co kosztowało zaledwie 100 zł!), mam w domu temperaturę 21°C. Tylko łazienkę nadal ogrzewałam grzejnikiem elektrycznym. Taki mieszany i tani system ogrzewania sprawdzał się idealnie przez kilka lat, jednak dwa lata temu tuż przed przejściem na emeryturę, zamontowałam jednofazowy gazowy piec c.o. oraz grzejniki. Na szczęście udało mi się uniknąć budowy komina. Nowocześniejszy piec wymagał tylko zapewnienia dobrej wentylacji i odprowadzenia spalin przez ścianę poza obręb budynku. Choć musiałam zainwestować 9000 zł, gazowa instalacja c.o. uwolniła mnie od dźwigania drewna i od uciążliwości rozpalania ognia dwa razy na dobę. O słuszności tego wyboru przekonałam się już następnej zimy, kiedy przez cztery dni miałam bardzo wysoką gorączkę i nie miałam siły ruszyć ręką, nie mówiąc o noszeniu drewna.
Teraz planuję jeszcze wymianę okien na bardziej nowoczesne i energooszczędne. Kupię je na raty albo partiami, zaczynając od elewacji wschodniej, którą przed wiatrami chroni tylko gęsta kępa zieleni.
Mieszkałam w Warszawie w kawalerce (34 m2) na szóstym piętrze. Hałas ulicy Puławskiej był tak uciążliwy, że kiedy dostałam od rodziny działkę pod miastem, nie wahałam się ani minuty przed budową małego domku, w którym zamierzałam spędzać cieplejszą część roku, od maja do października.
Ponieważ darowiznę otrzymałam w latach 80., kiedy materiały budowlane kupowało się na tzw. przydziały, nie udało mi się zdobyć dostatecznej ilości wełny mineralnej. Drewniane ściany ociepliłam więc starym przedwojennym sposobem - trocinami wymieszanymi z wapnem. Początkowo dom był naprawdę mały - miał tylko 42 m2 powierzchni. Latem, kiedy olbrzymi trawnik stawał się dodatkowym salonem, niewielki metraż wystarczał mi do życia, choć przy kuchni brakowało spiżarni, przy sypialni - garderoby, a samochodowi - garażu.
Moje myślenie o domu zmieniło się dopiero wtedy, gdy postanowiłam zamieszkać w nim na stałe. Jednym z powodów tej decyzji było kilkakrotne okradzenie mojego malucha pod warszawską kamienicą, a drugim - ciężarna suka, która przybłąkała się do mnie, i której nie mogłam ze szczeniakami zabrać do mieszkania na szóstym piętrze.
Moje patenty na oszczędności
Przeprowadzka pod miasto wymagała kupienia nowego samochodu, bym mogła spokojnie i bezpiecznie dojeżdżać do pracy, a po drugie - rozbudowania i solidnego ocieplenia budynku. Na sfinansowanie tych przedsięwzięć bez żalu poświęciłam kawalerkę. Pieniądze uzyskane z jej sprzedaży wystarczyły na zmianę samochodu, ocieplenie zachodniej elewacji budynku, dobudowanie na jego tyłach pomieszczeń gospodarczych (garderoby, spiżarni, piwniczki oraz garażu), a od frontu - dużej zadaszonej werandy.
Już wcześniej przekonałam się, że mojemu domowi zagrażają przede wszystkim zachodnie wiatry, dlatego z tej właśnie strony został ocieplony dziesięciocentymetrową warstwą wełny mineralnej, którą przykrył nowy szalunek z desek.
Od strony północnej, skąd zimą zawiewa mrozem, wybudowałam ciąg pomieszczeń gospodarczych, którym nie przeszkadza ewentualny chłód, a które stworzyły idealną strefę buforową dla użytkowej części domu. Podobnie ochroniłam przed zimnem wnętrza od strony frontu: wzdłuż całej elewacji wybudowałam zadaszoną werandę, którą latem pozostawiam "ażurową", aby była przewiewna, a na zimę zamykam oknami.
Pieniądze nie takie straszne
Początkowo cały dom ogrzewałam grzejnikami elektrycznymi (konwektorami), bo wydawało mi się, że budowa drugiego komina i gazowej instalacji c.o. będzie się zbyt długo amortyzowała. Okazało się jednak, że choć w domu nie było ciepło (najwyżej 18°), w zimie płaciłam za elektryczność aż 500 zł miesięcznie czyli 3000 zł za cały okres grzewczy.
Za drogo za takie zimno - pomyślałam któregoś dnia i zaczęłam szukać oszczędności. Po konsultacjach z fachowcami i rodziną zamontowałam żeliwny wkład kominkowy. Świadomie wybrałam kominek norweski, nieco droższy niż inne oferty na rynku, ale za to sprawdzony i przeznaczony do ogrzewania znacznie większej powierzchni niż u mnie. Ze względu na małą i otwartą powierzchnię domu nie zastosowałam systemu rur rozprowadzających ciepło - wystarczyło otworzyć drzwi do sypialni, by wszystkie pomieszczenia mieszkalne były dostatecznie ogrzane. Byłam szczęśliwa, że spalając miesięcznie 1 m3 drewna (co kosztowało zaledwie 100 zł!), mam w domu temperaturę 21°C. Tylko łazienkę nadal ogrzewałam grzejnikiem elektrycznym. Taki mieszany i tani system ogrzewania sprawdzał się idealnie przez kilka lat, jednak dwa lata temu tuż przed przejściem na emeryturę, zamontowałam jednofazowy gazowy piec c.o. oraz grzejniki. Na szczęście udało mi się uniknąć budowy komina. Nowocześniejszy piec wymagał tylko zapewnienia dobrej wentylacji i odprowadzenia spalin przez ścianę poza obręb budynku. Choć musiałam zainwestować 9000 zł, gazowa instalacja c.o. uwolniła mnie od dźwigania drewna i od uciążliwości rozpalania ognia dwa razy na dobę. O słuszności tego wyboru przekonałam się już następnej zimy, kiedy przez cztery dni miałam bardzo wysoką gorączkę i nie miałam siły ruszyć ręką, nie mówiąc o noszeniu drewna.
Teraz planuję jeszcze wymianę okien na bardziej nowoczesne i energooszczędne. Kupię je na raty albo partiami, zaczynając od elewacji wschodniej, którą przed wiatrami chroni tylko gęsta kępa zieleni.
Skomentuj:
Nie tylko na lato