Byle nie w bloku
Nasza budowa to przygoda, którą wspominamy z sentymentem. Był to wprawdzie czas wyrzeczeń, ale i wielkiej frajdy z obserwowania rosnącego z dnia na dzień własnego domu.
Droga do domu
Do niedawna mieszkaliśmy na jednym z wrocławskich blokowisk. Na 40 m2 mieściliśmy się my - dwoje dorosłych - oraz dwójka naszych dzieci i dwa psy. Ciasnota i cienkie ściany były powodem niejednej sprzeczki międzysąsiedzkiej - nawet kąpiel po godzinie 22 przeszkadzała sąsiadom. Zniesmaczało nas wzajemne podsłuchiwanie odgłosów codziennego życia. Do tego na porządku dziennym były kolejne inwazje mrówek, karaluchów i pluskiew. Tępienie ich wyłącznie w naszym mieszkaniu na wiele się nie zdawało, bo problem dotyczył całego budynku. A mieszkańcy takiego molocha to nie wspólnota, którą można zmobilizować do aktywnego, wspólnego działania. Kiedy więc po latach mogliśmy już przemyśleć kupno większego lokum, coraz śmielej zaczęłam wyobrażać sobie wspólny dom. Uznaliśmy, że zamiana mieszkania na większe nie zmieni aż tak bardzo komfortu życia jak własny dom. Taki, w którym każdy z nas miałby własny kąt do pracy i czuł się nieskrępowany. Dom, w którym moglibyśmy przy dużym stole lub w ogrodzie gościć naszych przyjaciół. Do którego moglibyśmy na dłużej zaprosić rodzinę i gdzie w zimowe wieczory zasiadałoby się z książką przy kominku.
W dodatku chciałam sprawdzić się jako hodowca psów - planowałam założenie małej hodowli labradorów. Jak takie zamierzenia zrealizować w bloku czy kamienicy? To raczej niemożliwe. Do tego od zawsze marzyłam o życiu poza miastem, z dala od miejskiego zgiełku i brudu. Krzysztof, który wychował się w domku jednorodzinnym, był pełen obaw: przecież dom to wysiłek bez końca, odgarnianie śniegu, praca w ogrodzie, ciągłe remonty, a podczas wakacyjnych wyjazdów - pokusa dla złodzieja. Mój optymizm był jednak silniejszy i udało mi się go przekonać.
Pieniądze nie takie straszne
Nasze zasoby finansowe pochodziły ze sprzedaży mieszkania we Wrocławiu oraz akcji pracowniczych na giełdzie, a także z kilkuletnich oszczędności gromadzonych głównie w obligacjach i na lokatach bankowych oraz z bieżących dochodów (powyżej średniej krajowej).
Posiadane środki oraz tzw. duża ulga budowlana dodały nam odwagi, żeby zamiast tylko marzyć - zupełnie poważnie pomyśleć o domu. Zwłaszcza że czynsz za mieszkanie stale rósł, choć nie szła za tym poprawa naszych warunków bytowych. Policzyliśmy, że za cenę kilkupokojowego mieszkania we Wrocławiu można mieć wygodny dom za miastem.
Zaczęło się od kupna 31-arowej działki bez uzbrojenia. Znalezienie jej zajęło nam dużo czasu, ale była wymarzona: pod lasem, który stał się naturalnym przedłużeniem ogrodu i w pobliżu stawów, w których uwielbiają się kąpać nasze labradory.
Wyobrażenie przyszłego domu mieliśmy dość sprecyzowane: prosty, niewielki, parterowy - żeby wprost z salonu czy kuchni móc wyjść do ogrodu. Funkcjonalności miało dopełniać połączenie z garażem. Żeby obniżyć koszt, zrezygnowaliśmy z piwnic, tworząc w zamian duże pomieszczenie gospodarcze.
Salon obowiązkowo miał być z kominkiem, do tego osobna sypialnia dla każdego z domowników i pokój dla gości. I koniecznie dwie łazienki, żeby rozładować poranne korki. Znaleźliśmy gotowy projekt. Wybranemu przez nas budynkowi urody dodawały dwa tarasy, ganek, duże okna z okiennicami i okazały czterospadowy dach z szerokimi okapami.
Ponieważ względy zdrowotne są dla nas bardzo istotne, zdecydowaliśmy się na tzw. białą cegłę, czyli bloczki silikatowe. Wytwarzane tylko z wapna, piasku i wody, nie emitują szkodliwych substancji i są odporne na pleśnie oraz grzyby. Mają też dobrą izolacyjność akustyczną, a ich walory termiczne poprawiliśmy, ocieplając zewnętrzne ściany styropianem.
Gdzie szukaliśmy oszczędności
Po pierwsze, wybraliśmy gotowy projekt i tak też radzimy innym. Projekt indywidualny jest droższy, a niekoniecznie lepszy. "Gotowców" jest tak wiele, że na pewno uda się znaleźć coś dla siebie. Przy wyborze trzeba drobiazgowo przeanalizować każde wnętrze - czy będzie ustawne, adekwatne do stylu życia wszystkich członków rodziny. Nie przesadzajmy ze zbyt dużym domem. Dobrze, gdyby pracownia projektowa była w zasięgu ręki. Jeżeli będziemy chcieli zmienić choćby wielkość okien lub kształt dachu, musimy mieć na to zgodę autora. A wszelkie poprawki lepiej ustalać podczas wspólnego spotkania.
Obawialiśmy się zadłużania w bankach na całe życie, więc postanowiliśmy stawiać dom systemem gospodarczym. Wolniej, ale taniej. Trafiliśmy na uczciwego i solidnego majstra, który wznosił nasze mury. W ogóle mieliśmy szczęście do porządnych fachowców.
Wszystkie drobne prace budowlane i instalacyjne były wykonywane indywidualnie. Nie bez znaczenia stały się kontakty z zaprzyjaźnionymi hurtowniami, które pozwalały na korzystne zakupy. Wszystko, co było możliwe - glazurę, terakotę, farby, parkiet itp. - woziliśmy własnym transportem (samochód kombi). Dach pokryliśmy dachówką cementową, która jest tańsza od ceramicznej, a wygląda równie dobrze.
Do niedawna mieszkaliśmy na jednym z wrocławskich blokowisk. Na 40 m2 mieściliśmy się my - dwoje dorosłych - oraz dwójka naszych dzieci i dwa psy. Ciasnota i cienkie ściany były powodem niejednej sprzeczki międzysąsiedzkiej - nawet kąpiel po godzinie 22 przeszkadzała sąsiadom. Zniesmaczało nas wzajemne podsłuchiwanie odgłosów codziennego życia. Do tego na porządku dziennym były kolejne inwazje mrówek, karaluchów i pluskiew. Tępienie ich wyłącznie w naszym mieszkaniu na wiele się nie zdawało, bo problem dotyczył całego budynku. A mieszkańcy takiego molocha to nie wspólnota, którą można zmobilizować do aktywnego, wspólnego działania. Kiedy więc po latach mogliśmy już przemyśleć kupno większego lokum, coraz śmielej zaczęłam wyobrażać sobie wspólny dom. Uznaliśmy, że zamiana mieszkania na większe nie zmieni aż tak bardzo komfortu życia jak własny dom. Taki, w którym każdy z nas miałby własny kąt do pracy i czuł się nieskrępowany. Dom, w którym moglibyśmy przy dużym stole lub w ogrodzie gościć naszych przyjaciół. Do którego moglibyśmy na dłużej zaprosić rodzinę i gdzie w zimowe wieczory zasiadałoby się z książką przy kominku.
W dodatku chciałam sprawdzić się jako hodowca psów - planowałam założenie małej hodowli labradorów. Jak takie zamierzenia zrealizować w bloku czy kamienicy? To raczej niemożliwe. Do tego od zawsze marzyłam o życiu poza miastem, z dala od miejskiego zgiełku i brudu. Krzysztof, który wychował się w domku jednorodzinnym, był pełen obaw: przecież dom to wysiłek bez końca, odgarnianie śniegu, praca w ogrodzie, ciągłe remonty, a podczas wakacyjnych wyjazdów - pokusa dla złodzieja. Mój optymizm był jednak silniejszy i udało mi się go przekonać.
Pieniądze nie takie straszne
Nasze zasoby finansowe pochodziły ze sprzedaży mieszkania we Wrocławiu oraz akcji pracowniczych na giełdzie, a także z kilkuletnich oszczędności gromadzonych głównie w obligacjach i na lokatach bankowych oraz z bieżących dochodów (powyżej średniej krajowej).
Posiadane środki oraz tzw. duża ulga budowlana dodały nam odwagi, żeby zamiast tylko marzyć - zupełnie poważnie pomyśleć o domu. Zwłaszcza że czynsz za mieszkanie stale rósł, choć nie szła za tym poprawa naszych warunków bytowych. Policzyliśmy, że za cenę kilkupokojowego mieszkania we Wrocławiu można mieć wygodny dom za miastem.
Zaczęło się od kupna 31-arowej działki bez uzbrojenia. Znalezienie jej zajęło nam dużo czasu, ale była wymarzona: pod lasem, który stał się naturalnym przedłużeniem ogrodu i w pobliżu stawów, w których uwielbiają się kąpać nasze labradory.
Wyobrażenie przyszłego domu mieliśmy dość sprecyzowane: prosty, niewielki, parterowy - żeby wprost z salonu czy kuchni móc wyjść do ogrodu. Funkcjonalności miało dopełniać połączenie z garażem. Żeby obniżyć koszt, zrezygnowaliśmy z piwnic, tworząc w zamian duże pomieszczenie gospodarcze.
Salon obowiązkowo miał być z kominkiem, do tego osobna sypialnia dla każdego z domowników i pokój dla gości. I koniecznie dwie łazienki, żeby rozładować poranne korki. Znaleźliśmy gotowy projekt. Wybranemu przez nas budynkowi urody dodawały dwa tarasy, ganek, duże okna z okiennicami i okazały czterospadowy dach z szerokimi okapami.
Ponieważ względy zdrowotne są dla nas bardzo istotne, zdecydowaliśmy się na tzw. białą cegłę, czyli bloczki silikatowe. Wytwarzane tylko z wapna, piasku i wody, nie emitują szkodliwych substancji i są odporne na pleśnie oraz grzyby. Mają też dobrą izolacyjność akustyczną, a ich walory termiczne poprawiliśmy, ocieplając zewnętrzne ściany styropianem.
Gdzie szukaliśmy oszczędności
Po pierwsze, wybraliśmy gotowy projekt i tak też radzimy innym. Projekt indywidualny jest droższy, a niekoniecznie lepszy. "Gotowców" jest tak wiele, że na pewno uda się znaleźć coś dla siebie. Przy wyborze trzeba drobiazgowo przeanalizować każde wnętrze - czy będzie ustawne, adekwatne do stylu życia wszystkich członków rodziny. Nie przesadzajmy ze zbyt dużym domem. Dobrze, gdyby pracownia projektowa była w zasięgu ręki. Jeżeli będziemy chcieli zmienić choćby wielkość okien lub kształt dachu, musimy mieć na to zgodę autora. A wszelkie poprawki lepiej ustalać podczas wspólnego spotkania.
Obawialiśmy się zadłużania w bankach na całe życie, więc postanowiliśmy stawiać dom systemem gospodarczym. Wolniej, ale taniej. Trafiliśmy na uczciwego i solidnego majstra, który wznosił nasze mury. W ogóle mieliśmy szczęście do porządnych fachowców.
Wszystkie drobne prace budowlane i instalacyjne były wykonywane indywidualnie. Nie bez znaczenia stały się kontakty z zaprzyjaźnionymi hurtowniami, które pozwalały na korzystne zakupy. Wszystko, co było możliwe - glazurę, terakotę, farby, parkiet itp. - woziliśmy własnym transportem (samochód kombi). Dach pokryliśmy dachówką cementową, która jest tańsza od ceramicznej, a wygląda równie dobrze.
Skomentuj:
Byle nie w bloku