Serwetka musi stać
Przepraszam, że tak powiem: ja byłam wyjątkowo zdolna
Talent u sióstr
Ja się urodziłam na Bielanach. Nie żadna Warszawa, to gmina była! Tam tatuś w majątku u dziedzica pracował. Tatuś był ślusarz-kowal. Ale w '32 na swoje przeszedł. Kupił w Rawie Mazowieckiej ziemię i tam na żydach swój warsztat postawił. Mama była krawcowa, ale nie pracowała, tylko tacie pomagała, zresztą w domu miała z nami roboty. Nas było trzy dziewczyny, harpagonice takie. Najstarsza siostra 16 lat miała, jak za mąż poszła. Druga nic nie potrafiła, noga z niej była. A ja, jak dziecko siostrze się urodziło, to całą wyprawkę sama uszyłam, mając 12 lat! Koszuleczki z flaneli takiej cieniutkiej, z kołnierzyczkiem bebe... Mnie nawet mama uczyć nie musiała. Przepraszam, że tak powiem: ja byłam wyjątkowo zdolna. Że ja nie poszłam dalej! Byłaby ze mnie inżynierka! Do szkoły chodziłam trzy lata do sióstr. Zakonnice uczyły wszystkich robót, jakie tylko są. Nawet elektrycznych - jak korek się spali, to jak go drucikiem podłączyć. Ja od małego pomagałam. Nawet śruby umiem robić! Wszystko nietrudne, jak się umie. Tatuś kupował sztabik żelazny. Trzymał go kleszczami długimi - nie obcęgami, bo kleszcze od obcęgów zupełnie są inne! - i w ogniu grzał. Jak było białe z gorąca, to się przykładało przecinak, taki młot pięciokilowy, co jest zaostrzony jak siekiera. Pani siekierę zna? No. Tatuś trzymał kleszczami sztabik i przecinak, a ja musiałam młotkiem uderzać, żeby odciąć. Potem brało się śrubstak. Też pani nie wie, co to jest? Takie imadło, gdzie śrubę się wstawiało, kręciło, żeby rowki były. A ja dużym młotem uderzałam, żeby był łepek. Trudno to pani tłumaczyć, bo pani nic nie rozumie.
Małżeństwo majsterkowiczów
Z mężem zapoznałam się u koleżanki na weselu. Ja byłam za starszą druhnę, on za starszego. Taki cwany był, zapobiegliwy. Jak z nim tańczyłam, to jak tylko muzyka przestawała grać, już miałam krzesło przygotowane. Niech pani powie, jaki mój mąż był, że dostał to mieszkanie! 900 podań na 33 lokale! A nie był w partii. Mąż był stolarzem. Miał szóste miejsce w Polsce jako rzemieślnik! Wszędzie przy schodach pracował: w Zamku Królewskim, Pałacu Kultury, Teatrze Wielkim, Domu Chłopa. Pracował w państwowej instytucji, ale w piwnicy mieliśmy jeszcze warsztat i tu się dwa razy tyle zarobiło co na państwowym. Dużo pracował u dygnitarzy, przyjeżdżali po niego samochodem. Napracował się biedny. O czwartej przychodził z pracy, zjadł obiad i o piątej szedł do warsztatu. Żyliśmy razem 49 lat i trzy miesiące. Mąż był bardzo dobry, nie ma słowa złego na niego. Żeby on poszedł się upił i po kielichu robił mi awantury czy żeby za babami latał. Za to, że on był taki dobry, ja bym mu wszystko kupiła i na ten grób zaniosła! Ale jemu to niepotrzebne, bo jest duchem i on nie widzi tego, bo duch nie ma oczów. Gdzieś w przestworzach przebywa. No i żeby tych złodziei nie było, bo co człowiek zaniesie, to ukradną. Ja w domu nic nie mam kupionego! Wszystko własnej roboty. Mąż zrobił stoły, szafki, krzesła, a ja - tapicerkę. Ja umiem i politurę zrobić, proszę panią! Teraz rzemiosło poszło na psy. Kowali nie ma, ślusarzy nie ma, stolarzy nie ma. Jakby pani mojemu synowi powiedziała, żeby się uczył na stolarza! Gdzie tam! W '52 roku zaszłam drugi raz w ciążę, od razu chcieli mi usunąć. Powiedzieli, że ciąża jest poprzeczna. Ale wie pani, babę trudno przekonać, jak chce dziecka. A to jeszcze dziewczynka była... Trzy ostatnie miesiące nie mogłam już leżeć w łóżku, tylko spałam na krześle. Urodziła się w ósmym miesiącu z raną na głowie. Strasznie rozpaczałam. W szpitalu powiedzieli, żebym już ciąży unikała. Jak syn się ożenił, kupiliśmy mu samochód, teście - mieszkanie. Myśmy meblowali: żyrandole, dywany, pralkę Frania, meble jugosłowiańskie. Ożenił się u krawca, teście mieli warsztat. Nie byliśmy gorsi, tylko na równej stopie, jak rzemieślnik z rzemieślnikiem. Myśmy nigdy nie chcieli gdzieś wśród wykształconych się pętać. Teraz żyjemy nie na 'proszę pana', tylko jak rodzina. Poszłam pracować, dopiero jak syn z wojska wrócił. Pracowałam przez 17 lat jako krawcowa w akademiku. Do mnie należało szycie firanek, zasłon, bielizny pościelowej. Czasem przychodzili też studenci. Przeważnie z rozporkami: - Pani Wando, pani mnie wszyje ten suwak... - Zdejmuj pan te portki - mówiłam. Nigdy nie brałam pieniędzy. Więc jak wyjeżdżali do Czech czy Niemiec, to przywozili mi: a to komplet szklaneczek kryształowych, a to wazonik. Kryształy były modne. Ja mam 130 kryształów! Jak dostawałam premię, to do domu nie wracałam, tylko na Puławską do sklepu z kryształami. Ja lubię kupować, oj! Lepiej, żebym z domu nie wychodziła, bo jak pójdę, to wszystko kupię, co jest, czy potrzeba, czy nie potrzeba! Ja wszystko mam prócz pieniędzy.
- Więcej o: