Firma w domu
Trzeba być opanowanym jak jogin albo mieć wyjątkowo rozrywkową naturę. Inni nie mają szans, żeby z sukcesem rozkręcić interes w domu. Obcy ludzie kręcący się po domu non stop w końcu wyprowadzą z równowagi
Przestronny pokój w przedwojennej willi na Ochocie. Stare, proste meble, nieskazitelne, wykrochmalone obrusy na stołach, karafki z wodą, w wazonach kwiaty. Ułożone sztućce czekają na gości. Z radia cicho płynie muzyka klasyczna. Z salonu można przejść na taras i dalej do zarośniętego ogrodu, w którym słychać ptaki. Atmosfera gustownej II RP, jaskrawe zaprzeczenie IV. Rozmawiam z panią Teresą o kuminie i kolendrze i myślę sobie, że wokół człowieka eleganckiego przestrzeń jakoś sama magicznie się porządkuje i nabiera jego cech.
Zbliża się pan Hubert, kelner o nienagannych manierach, i pyta mnie, co zjem na obiad. Dziś, kiedy dzienny jadłospis składa się coraz częściej z kawy rano, lunchu 'w trakcie' i czegokolwiek wieczorem, już samo słowo 'obiad' wydaje się egzotyczne.
Żeby znaleźć obiady domowe u pani Teresy, trzeba się nieźle naszukać. Nie ma żadnego afisza, żadnej reklamy, tylko malutka tabliczka przy dzwonku. Kto wie, ten trafi - inni raczej są bez szans. Bo na obiady domowe do pani Teresy przychodzą głównie jej przyjaciele, znajomi i sąsiedzi, oni z kolei polecają je swoim znajomym. Nowy gość poddany jest uprzejmemu interview - skąd się dowiedział, kto przysłał.
Przychodzi mi na myśl pewien prywatny londyński klub, do którego kiedyś trafiłem - z jego kartami wstępu, kodeksem, menu powtarzającym się od stu lat i listą czcigodnych członków założycieli na ścianie. A zwłaszcza jego dyskretna ekskluzywność.
Pani Teresa pytana o klubowość śmieje się i odpowiada, że inspiracja pochodzi nie z Londynu, tylko z Krzyży na Mazurach, gdzie kiedyś spędzała wakacje. Tam w każdym domu w sezonie serwowano obiady domowe. Okazało się, że pomysł można przenieść do Warszawy, bo akurat był odpowiedni salon, a pani Teresa, choć jest scenografem, najbardziej kocha kuchnię, w dodatku jej siostra robi takie dobre pierogi I teraz nawet mieszkający w okolicy Włosi zabierają samolotami do swojej ojczyzny hurtowe ilości tych 'polskich ravioli'.
Do salonu wchodzą kolejni goście, z panem Hubertem witają się jak z dobrym znajomym. Tylko Ryszard Kapuściński siedzi sam w kącie i czyta coś w takim skupieniu, jakby czytał samego Kapuścińskiego.
Pan Hubert przynosi mi krem z selerów, potem łososia w sosie estragonowym i wreszcie cytrynową tartę. Ach, ta tarta
U Sylwii trudno rozróżnić, kto czeka w kolejce do fryzjera, a kto wpadł na kawę i plotki. Ludzie wchodzą, wychodzą, rozmawiają przez telefon, zmieniają muzykę.
- Ma pani czas? Bo tak panią strzygę i strzygę - Sylwia buja się w biodrach z zamyślonym wyrazem twarzy. Ale za chwilę się ożywia. - Chce pani jakąś flagę na głowie na mistrzostwa świata?
Chyba ją zainspirował własny T-shirt - kanarkowy, taki sam, w jakim gra Brazylia. Wszyscy rechoczą, chociaż flagi pani nie chce. Pogodny asystent Sylwii ubrany w dres i rastamańską czapkę zaczyna opowiadać, jak znajomy fryzjer zimnym żelazkiem (bo zapomniał włączyć) przez godzinę włosy komuś prostował. Ale wyprostował! I znowu ludzie się śmieją, i tylko klientki z głowami uwięzionymi we fryzjerskich przyrządach próbują nie rechotać, żeby się fryzury utrwaliły.
Wszystko to dzieje się na tle dość przypadkowych dekoracji - każda rzecz z innej bajki: nad lustrami poprzykręcane do ściany lampy kreślarskie, skórzane fotele w stylu 'używane meble holenderskie', fotografie Marilyn Monroe na pikowanej jedwabnej podszewce włożone w ramy starej sztukaterii, w przedpokoju serwantka - taka, w jakiej w mieszczańskich domach stały kryształowe kieliszki i karafki - tu odgrywa rolę gabloty z kosmetykami na sprzedaż. W kuchni na blacie wok z jedzeniem, a przy nim kilkanaście tub z farbami do włosów. Granica między strefą prywatną i usługową właściwie nie istnieje. - Tu miał być tylko salon fryzjerski. Ale że z jednego pokoju nie korzystałam, stwierdziłam, że zamieszkam w nim na chwilę - opowiada Sylwia. - I tak już ponad rok. Czasem strasznie mnie to denerwuje. Bo ja nigdy nie wracam do domu, tylko zawsze do pracy. Chcesz zjeść zupę?
Fryzjerka zupą częstuje?! Dzwoni mój telefon, muszę lecieć, choć jeszcze bym trochę posiedział.
Przy domofonie coś, co przypomina vlepkę w autobusie z postacią rozciągniętą w szpagacie. Czyli chyba to tu. Podwórko studnia porządne, odnowione, ale na klatce schodowej zaczynają się schody - wąsko, stromo, ściany obdrapane. Taka klatka, na której w łeb można dostać - myślę. W końcu staję przed drzwiami, na których widzę rozkład zajęć jogi.
Radek, właściciel studia, osiedlił się tu półtora roku temu. Przyjechał z Indii, pokręcił się trochę po mieście i znalazł odpowiednie mieszkanie - na tyle duże, żeby zmieściło: salkę do ćwiczenia (kolanem udaje się ponoć upchnąć 15 osób), szatnię i całą resztę, którą można nazwać aneksem mieszkalnym, czyli sypialnię i łazienko-kuchnię. W przeciwieństwie do europejskich klubów jogi, które są często skrzyżowaniem sklepu, siłowni i spa, u Radka widać indyjskie korzenie. Tradycja gurukuli, czyli ćwiczenia w domu nauczyciela, jest tam bardzo silna - mówi się nawet, że aśram to przedłużenie ciała mistrza. I wszystko jest praktyce podporządkowane - zagospodarowanie powierzchni, tryb życia, plan dnia...
Salon i jednocześnie sala ćwiczeń ma ze cztery metry wysokości. Dużo powietrza, więc można głęboko oddychać. Poza powietrzem nie ma tu prawie nic. Bo nic innego nie potrzeba. Tylko na ścianach obrazy-ekrany z szarego naturalnego lnu i trzcinowych mat, na jednej - ołtarzyk z sanskryckimi literami inwokacji, a nad nią wizerunek alchemicznego węża chwytającego własny ogon, w tle słowa ' oddech, oddech, oddech ' układają się w ledwie czytelną spiralę.
Od siódmej po domu Radka plączą się ludzie. O 11 kończą się ranne zajęcia, o 17 znowu zaczyna się ruch i trwa do późnego wieczora. Większość zajęć prowadzi Radek (jakie rzeczy robi ze swoim ciałem, można zobaczyć na www.astanga.pl). Od 13. roku życia czytał o jodze, z powodu jogi poszedł na AWF, wiedzę o niej pogłębiał w Indiach i USA. Wreszcie sam zaczął uczyć.
Do ciągłej obecność ludzi przyzwyczaił się w Indiach. Jego narzeczona, która razem z nim mieszka, narzeka czasem, że 'w łazience musi być zawsze posprzątane'. Radkowi żal jedynie, że bigosu (wegetariańskiego) nie można ugotować, bo zapach jest zbyt inwazyjny. Ale za to o każdej porze roku może chodzić do pracy nie tyle w kapciach, ile na bosaka
- Więcej o:
Jak ciekawie wykończyć sufit?
Master bedroom, czyli spokój o poranku
Robaki w domu. 13 insektów, z którymi mieszkasz. Jak się ich pozbyć?
Wnętrze wypełnione roślinami
Czy drzewko szczęścia rzeczywiście grozi nieszczęściem?
Likwidujemy szczelinę między kuchnią a blatem
Mieszkanie na 15 m kw. Mikroskopijna, ale wygodna kawalerka
Nietypowe tradycje Walentynkowe na świecie