Dom miesiąca - Nasze miejsce na ziemi
Podmiejski dom w takiej ciszy, że aż brzęczy w uszach? Otoczony zielenią pustych parceli, pełnych ptactwa i zwierzyny? Nie za duży, nie za mały, dokładnie w sam raz? A czemu by nie!
Projekt: architekci Piotr Lewandowski i Jacek Jurkiewicz, A8 ARCHITEKTURA; kontakt: http://a8architektura.pl
Powierzchnia użytkowa domu (bez garażu): 132 m2
Powierzchnia działki: 1030 m2
Mieszkańcy: małżeństwo
Jak wielu błędów uniknęlibyśmy, biorąc pod uwagę cudze rady i opinie, ale też jak wielu – nie ulegając im i zawierzając wyłącznie sobie? Ilu ludzi męczy się np. przez całe lata we wzniesionych za własne pieniądze domach, niedopasowanych na etapie tworzenia projektu do tego, co grało w ich własnej duszy? A czasem wystarczy jeden krok.
Z historią w tle
Mieszkaniowe doświadczenia pani Ilony i pana Darka zaczęły od 21-metrowej kawalerki, z łazienką i maleńką kuchnią w przedpokoju, w powojennej kamienicy na warszawskim Podwalu. Po kilku latach „awansowali” na 57 m2, czyli przenieśli się do dwupokojowego lokum w tym samym budynku. Ich kawalerkę kupił znajomy, który za jakiś czas również zapragnął przestrzennego rozwoju i znowu wpadło mu w oko lokum naszych bohaterów. Pani Ilona w sumie nie miała nic przeciwko. – W formie żartu zaproponowałam: „Marek, kupić możesz, ale musisz nam znaleźć mieszkanie” – opowiada. Minęły dwa tygodnie. Do drzwi rozlega się pukanie. Za drzwiami Marek. – Mam dla Was mieszkanie – mówi. To mieszkanie, tym razem już 86-metrowe, jest na parterze domu przy spokojnej uliczce niedaleko żoliborskiego kościoła Stanisława Kostki. Widać w nim jeszcze znaki przedwojnia – budynek wzniesiono prawdopodobnie w roku 1928 i sprzedawany lokal wyglądał, jakby od tego czasu nigdy nie przeszedł remontu. Podłoga nosiła ślady wybuchu, podobno pocisku wystrzelonego z niemieckiego czołgu w czasie Powstania Warszawskiego. Przy ścianach stały piece kaflowe, a we wnętrzach poinstalowano dziwne dzwonki – jak się okazało, dla służby, której przeznaczono także osobne wejście. W ścianach tkwiły stare okna skrzynkowe, z charakterystycznymi żeliwnymi klameczkami. – Wszystko nadawało się do generalnego remontu – wspomina pani Ilona. Ostatecznie oboje postanowili podjąć to ryzyko. Zostali właścicielami żoliborskiego lokum i rozpoczęli walkę o przywrócenie go do życia. Podłogi wycyklinowali z zachowaniem powstańczych śladów. Zabytkowe okna poddali gruntownej renowacji. Udało się. Kilka lat później nastał jednak czas kolejnej przeprowadzki. Niedaleko,
na drugą stronę placu Wilsona, do fragmentu bliźniaka, również przedwojennego – tym razem na piętro i poddasze. Rozbudowują swoją przestrzeń do 150 m2. Są zadowoleni z własnego miejsca na ziemi. Ale życie gna do przodu i kroczek po kroczku przynosi kolejne zmiany, które modyfikują po raz wtóry plany naszych bohaterów.
Mamma mia!
Na przełomowe kroki zazwyczaj składa się kilka rzeczy. Na przykład wyfrunięcie z rodzinnego gniazda dzieci. Gdy tak właśnie stało się w tym przypadku, mieszkanie nagle okazało się za duże. – Poczuliśmy też, że już nie chce się nam biegać po schodach w te i nazad – przyznają nasi bohaterowie. Córka z zięciem i wnukiem zamieszkała tuż pod Warszawą, a że pan Darek rzucił pracę w korporacji, a pani Ilona przeszła na emeryturę, oboje mogli zacząć przymierzać się do myśli, która chodziła im po głowach od dawna i którą odkładali właśnie na taki czas – pomysłu przeprowadzki poza miasto. Z przyrodą za płotem, ze świadomością, że nigdzie nie trzeba dojeżdżać, że da się wreszcie zostawić za sobą hałas i chaos aglomeracji. Zaczęli ostrożnie, od rozglądania się za działką. – Szukaliśmy czegoś w okolicy domu córki – opowiadają. – Bo zdążyliśmy już polubić i oswoić te tereny. Historia nieco przyspieszyła, gdy pani w biurze nieruchomości oświadczyła „A mam taką posesję”. Była w bardzo cichym i spokojnym miejscu, niedaleko Wisły. Ważna okoliczność: to był maj. – Pojechaliśmy tam w pięknym okresie – wspomina pani Ilona. – W dzikim sadzie obok kwitły drzewa, grusza ulęgałka była cała w kwiatach. Wszystko wyglądało tak bajkowo, tak pięknie i spokojnie, że powiedziałam „Mamma mia, to chyba jest to!”. Chwilę później zobaczyłam, że w krzakach przedziera się coś jakby pies. Zaraz, ale tam są cztery psy i wszystkie takie same… Okazało się, że to były sarny. Gdy to zrozumiałam, już byłam kupiona. Powiedziałam „to jest to miejsce, ja tu muszę być!”.
W analogicznym uskoku po drugiej stronie umieszczono nieduże doświetlenie poddasza, a pod nim (tu niewidoczne) wejście do domu
Sto procent
Przez kilka następnych lat działka stała pusta, więc jeśli chciałbyś, Czytelniku, napić się wiosennej herbaty, to masz dobry moment na zrobienie krótkiej przerwy od tej opowieści. W tym czasie nasze małżeństwo będzie się zastanawiało nad tym, co można by uczynić z poczynionym zakupem – czy na pewno oboje są już w pełni gotowi, by zrobić z niego ostateczny użytek, czyli postawić całoroczny dom, do którego da się zapakować całe dalsze życie. Córka w pewnym sensie przyczyniła się do wyboru lokalizacji. A syn? Syn znał Lewandowskiego. Piotra Lewandowskiego. Architekta. Właściciela pracowni A8 ARCHITEKTURA, specjalizującej się w projektowaniu nowoczesnych, funkcjonalnych budynków, również tych jednorodzinnych. Podsunął rodzicom namiary. – Weszliśmy na stronę biura i zaprezentowane tam realizacje oraz projekty naprawdę do nas przemówiły – wspominają nasi bohaterowie. – Zobaczyliśmy, że chodzi o zespół młodego człowieka, który ma podejście z fantazją i nie robi sztampowych domów, więc jest szansa, że i nam zaproponuje coś interesującego. Architekt przyjechał, obejrzał działkę, uważnie wysłuchał inwestorów i zasiadł do pracy. Gdy właściciele posesji ujrzeli efekt, musieli chwilę pomyśleć, co dalej. Bo przecież to nie był zły projekt. Wzięli do ręki telefon. Zadzwonili „pod A8”. – Panie Piotrze, to jest nie to, o co nam chodziło. Ale tak stuprocentowo nie to. – Aha…
Młode dusze i jedno cięcie
Zamiast zamawiać koparki, konieczny staje się krok w tył. Inwestorzy muszą przysiąść do komputera i wyszperać w sieci zdjęcia domów, które im się podobają, jako punkt odniesienia. Architekt musi je obejrzeć i jeszcze raz przymierzyć do listy życzeń oraz marzeń właścicieli. A na tej liście widnieje kilka głównych punktów: nowoczesna i raczej ascetyczna bryła, usytuowanie większości funkcji życiowych gospodarzy na parterze, otwarta kuchnia, połączona z salonem, salon otwarty także w górę, z przestrzenią aż do samej kalenicy, wnętrza bez szaf i szafek – wszystko pochowane w spiżarni i garderobie oraz energooszczędność budynku, czyli niskie koszty eksploatacji.
Ten krok w tył zaczyna jednak przynosić owoce. Architekt ma wreszcie precyzyjne wytyczne, które dają mu… więcej swobody. Takie przynajmniej wrażenie odnoszą sami właściciele - jakby pan Piotr dopiero teraz poczuł, że może projektować, jak lubi, z oczekiwaną przez nich fantazją, niegubiącą przy tym w żadnym momencie precyzji. Pan Piotr widzi to tak:
– Okazało się, że są to ludzie bardzo młodzi duchem – wspomina. – Przejawiało się to w wytycznych i wizji domu, jakiej od nas oczekiwali. Byli też zawsze dobrze przygotowani do spotkań i w ich trakcie dawali nam konkretny feedback. Prawda, jakie proste? Architekt dokładnie wie, co ma robić, a za resztę odpowiadają już jego doświadczenie, współpracownicy – w tym Jacek Jurkiewicz, z którym wspólnie tworzy bryłę i wnętrza – oraz talent. No i wytyczne prawne związane z usytuowaniem parceli. Jest położona na terenie objętym programem Natura 2000, a ponieważ dla okolicy nie sporządzono miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego, więc to właśnie ekologiczne obostrzenia okazują się najważniejsze. Zgodnie z nimi aż 70 procent liczącej 1030 m2 działki musi pozostać biologicznie czynne, a zabudowania trzeba zmieścić na 12 procentach powierzchni całości. – Przy tak małej posesji jest to wyzwanie – przyznaje architekt.
Od początku przyjmuje podstawowe założenie dotyczące usytuowania domu. – Za budynkiem miał być schowany ogród, otwarty na zielone, niezabudowane działki od strony południowej i wschodniej – opowiada. – Dom dzięki temu w miarę możliwości zbliżył się do ulicy, pozwalając zaoszczędzić powierzchnię biologicznie czynną, której potrzeba było naprawdę dużo.
Wyjściowy projekt ulega przeróbce, ale z punktu widzenia architekta… wcale nie aż tak dużej. – Projektowanie domu rozpoczęliśmy od stworzenia standardowego jednobryłowego prostopadłościanu, krytego dwuspadowym dachem – opowiada Piotr Lewandowski. – Bryła ta, choć prosta, nie była optymalna, uniemożliwiała bowiem dyskretne ukrycie wejścia do budynku. W związku z tym postanowiliśmy przesunąć dwie części domu względem siebie, co pozwoliło w miejscu tego przesunięcia schować i przekryć wejście.
Gdy właściciele ujrzeli efekt, tym razem…
… od razu poczuli, że wreszcie narodziła się ich ukochana „stodółka”! – Od początku mówiliśmy, że chcemy mieć dom przypominający stodołę – zauważają. – Ale taką współczesną, z charakterem i pomysłem. Przy drugim podejściu pan Piotr zaproponował jej ucięcie w połowie i przesunięcie jednej z brył o metr-półtora, dzięki czemu wydaje się, jakby budynek był zrobiony z dwóch części. Projekt od razu nam się spodobał. Wiedzieliśmy, że to jest to! W stosunku do pierwotnej koncepcji m.in. ograniczono też nieco podziały we wnętrzach, pojawiło się nieco więcej przestrzeni nad salonem, zadbano o większą surowość wykończeń. Jesienią 2016 r. można było zamawiać betoniarkę do wylewania fundamentów.
Co się z czym połączy
Są różne podejścia do tego, w jakim stopniu stylistyka bryły domu powinna być widoczna we wnętrzach. W tym przypadku architekci zadbali o harmonijne uzupełnianie się obu aspektów. – Projektując każdy dom, staramy się od razu myśleć o wnętrzu – przyznaje Piotr Lewandowski. – A projektując dom z tak dużymi przeszkleniami jak ten, było to wręcz obowiązkowe. Chcieliśmy, aby dało się odczytać spójność koncepcji, a pomieszczenia stanowiły kontynuację zewnętrznego wyglądu budynku. Świetnie współgrało to z pragnieniem właścicieli, aby nowe lokum było uporządkowane i pozbawione zbędnych detali. Na poprzednich etapach swojego życia oboje przeszli przez okresy gromadzenia i eksponowania rozmaitych elementów. Stopniowo odchodzili jednak od tego i redukowali mieszkalne wyposażenie. Co niepotrzebne – rozdali lub sprzedali, część schowali do pokoju na piętrze, a na światło dzienne wystawili tylko to, co dopiero pozbawione nadmiernego sąsiedztwa jest w stanie naprawdę przyciągać uwagę i cieszyć oko. – Staramy się nie przetrzymywać rzeczy, bo nadmiar przytłacza – opowiada pani Ilona. – Robimy często tzw. remanenty, czyli pozbywamy się tego, co nie jest nam niezbędne. Niech ma drugie życie u kogoś innego. Zresztą można mieć mnóstwo rzeczy, ale nie trzeba od razu wszystkich wystawiać.
Dzięki temu podejściu, gdy patrzymy np. na oryginalny odbiornik lampowy Pioneer z lat 50., ustawiony na piętrze, w gabinecie cichej pracy właściciela, możemy w spokoju, nierozpraszani przez nadmiar gadżetów, kontemplować naturę fali radiowej. Nic nie odciąga również naszej uwagi od pięknej kozy umieszczonej w rogu salonu. Właściciele zastanawiali się, czy nie powiesić za nią ulubionego starego zegara, ale ostatecznie zrezygnowali i musi on czekać w odosobnieniu na swój moment. Żeliwo kozy, a także udane „metalurgiczne” obramowanie schodów wprowadzają do wnętrz elementy fabryczne, postindustrialne. W takich warunkach aż się prosi o dodanie choć odrobiny powierzchni z pewnego materiału, który inwestorom podobał się niemal od zawsze. – Tak. Chcieliśmy, żeby w naszym domu pojawił się beton – przyznają. – Nie żadne okładziny, które go imitują, tylko prawdziwy, surowy beton. Rozmawialiśmy z panem Piotrem, czy nie dałoby rady gdzieś postawić całej ściany wykonanej z takiego materiału. Pan Piotr na to: „Czemu nie? Zaprojektujemy ją”.
Idealnym miejscem na tego typu rozwiązanie wydawała się granica między kuchnią a salonem, przy której miały znaleźć się schody na górę. Drewniane, dębowe – tzw. półkowe – i tak powinny mieć oparcie w stabilnej konstrukcji, w której należało zamocować poszczególne stopnie. Beton lepiej spełniłby tę funkcję niż cegła, więc w sumie okoliczności sprzyjały. – Wiedzieliśmy, że ta ściana musi stanąć w sercu domu i nie mogło być lepszego miejsca jak umiejscowienie jej obok schodów – mówi architekt. – Na pewno było to trudne pod kątem technicznym. Na szczęście mieliśmy przyjemność pracować ze świetnymi wykonawcami. Beton tego typu musi być przygotowany na podstawie odpowiedniej mieszanki, a po wylaniu trzeba właściwie o niego zadbać i zabezpieczyć przed ewentualnymi uszkodzeniami w całym procesie inwestycyjnym.
Jak się okazuje, pofabryczne elementy świetnie współgrają też z motywami wiejskimi, czy może raczej „eko”. Jak na stodółkę przystało, pod stopami mieszkańców i gości rozpościerają się najprawdziwsze dębowe „dechy”, wzbogacone przez matkę naturę (i procesy cięcia) w efektowną fakturę przebarwień, sęków i nawet pęknięć. Kryją pod sobą instalację ogrzewania podłogowego, więc również dlatego nie warto było kłaść na nich żadnych dywanów czy wykładzin.
Gwiezdni goście
A co słychać i widać za oknami, na zewnątrz? – Nocą przez te duże przeszklenia salonu w ścianach szczytowych rozciąga się niesamowity widok na Księżyc i gwiazdy – opowiadają właściciele. – Z tej strony, od południowego-wschodu, nie ma żadnych domów, brak jakichkolwiek źródeł światła, więc nic nie zakłóca obserwacji, których w mieście nie da się już dziś doświadczyć.
Z nieba nadlatuje też okoliczne ptactwo, dla którego właściciele porozwieszali rozmaite karmniki i poidełka. Za dnia nad okolicą krążą orły bieliki. Z częstymi wizytami wpadają również przedstawiciele prawdziwej leśnej kategorii ciężkiej. – Tu łoś pod płotem – pokazuje na zdjęciach pani Ilona. – Podchodzi często do naszej bramy – dodaje pan Darek. – A tę łosicę nazwaliśmy Klementyna. A tu młody łoszak. – Mieszkają w dzikim sadzie za ogrodzeniem, na wprost salonu. Wyrzucamy im marchew i inne produkty.
Nie da się ukryć, że droga do tych łosi była długa i trochę kręta. Ale skończyła się pełnym sukcesem. Inwestorzy zmienili się w mieszkańców w kwietniu 2018 r., bo wtedy nastąpiła przeprowadzka. Może to jeszcze niezbyt imponujący staż, ale wystarczająco duży, by wychwycić np. nie najlepsze rozwiązania. A jednak: – Nic, zupełnie nic – odpowiadają właściciele, pytani, czy coś by w swoim domu zmienili. – Wszystko jest, jak powinno – dodają. I pomyśleć, że ich szczęście mogło być dalece niepełne, gdyby w jednej małej chwili nie przyznali się przed sobą, i przed architektem, że coś jednak w pierwszym zaproponowanym projekcie im nie leży. Bo warto walczyć o marzenia.
Zdaniem architekta
Wprawdzie nie dysponowaliśmy planem miejscowym, ale dostarczone przez inwestora warunki zabudowy były precyzyjne – jasno określały możliwe gabaryty budynku, regulowały jego wysokość i przede wszystkim szerokość elewacji frontowej. W kwestii zagospodarowania terenu, poza ograniczeniem powierzchni zabudowy do 12 procent działki, istotne było zachowanie minimum 70 procent powierzchni biologicznie czynnej. Nie traktowaliśmy tego jednak ani jako utrudnienia, ani ułatwienia. Po prostu staraliśmy się jak najlepiej zaprojektować dom, uwzględniając możliwości, jakie dawały warunki zabudowy. Pomysł na wyodrębnienie dwóch brył wynika z chęci zgrabnego ukrycia wejścia do domu oraz z ograniczenia jego wysokości. Gdyby budynek był jedną szerszą bryłą, kalenica od razu powędrowałaby w górę. Tego chcieliśmy uniknąć. Główną wytyczną inwestorów było to, że dom ma być jasny, ale zarazem nowoczesny. To ostatnie osiągnęliśmy za pomocą prostoty bryły i kontrastów na elewacji – dla śnieżnobiałych ścian i jasnego dachu najlepszą przeciwwagą jest ciemny łupek. Zarówno pod kątem barwy, jak i faktury. Budynek wprawdzie nie jest pasywny, ale został tak zaprojektowany, by był na tyle energooszczędny, na ile to możliwe. Ważną sprawą jest tu zawsze zachowanie kompromisu między docelowym zużyciem energii a kosztami realizacji.
Zdaniem właścicieli
Na początku słyszeliśmy ciągle: „W Waszym wieku zabieracie się za budowę?! Przecież jest tyle gotowych domów…”. Tymczasem nas nie interesowało wchodzenie w cudze buty. Stwierdziliśmy, że prawdopodobnie to będzie nasz ostatni dom w życiu, więc nie chcemy żadnych kompromisów, o ile nie są naprawdę konieczne. Chcieliśmy mieć taki budynek, jaki sobie wymarzyliśmy. Oczywiście to oznacza, że trzeba się dobrze przygotować i nie iść na żywioł. Należy na spokojnie spisać swoje pragnienia i oczekiwania dotyczące bryły, wnętrz, rozkładu pomieszczeń. My to dokładnie ustaliliśmy. Potem trzeba poszczególne punkty sukcesywnie, na ile jest się w stanie, realizować. Przed rozpoczęciem inwestycji byliśmy oczywiście lekko przerażeni. Czytaliśmy, że budowa to mnóstwo kłopotów i wszystkiego trzeba przypilnować. Okazało się jednak, że u nas – nic z tych rzeczy! Projekt mieliśmy opracowany przez architektów tak perfekcyjnie, że pani w urzędzie, wręczając nam pozwolenie na budowę, stwierdziła: „Gdybyśmy zawsze otrzymywali tak przygotowane projekty, nie mielibyśmy co robić”. Prace budowlane przebiegły bez żadnych zgrzytów, wszystkie etapy odbywały się zgodnie ze spisaną umową. Wykonawcy – współpracujący na co dzień z pracownią pana Piotra Lewandowskiego – znali się na swojej robocie i fuszerki nie przepuszczali. Za stan surowy był odpowiedzialny Marek Osak z ekipą, a wykończenie robił Janusz Wolny i jego chłopcy, niesamowici ludzie. Zdarzało się, że gdy wpadał nam do głowy jakiś pomysł i dzwoniliśmy wieczorem do niego, by to zgłosić, on oznajmiał: „Ale myśmy to już zrobili!”. Robota paliła im się w rękach. Gdy budynek był już gotowy, czasem przechodnie czy spacerowicze pytali się nas: „Jak ten dom wygląda, przecież nie ma okien!”. Rzeczywiście, od ulicy widać jednolitą, ciemną ścianę parteru, ale nad nią są jednak spore okna dwóch pokojów oraz nieduże boczne przeszklenie dla antresoli. I to w zupełności wystarczy. Dom miał się odwracać tyłem do ulicy, a okna są nam potrzebne przede wszystkim od strony ogrodu.
Rozwiązania zastosowane w tym domu
System ogrzewania. W całym budynku – z wyjątkiem garderoby – zamontowane jest ogrzewanie podłogowe. Wodę podgrzewa piec gazowy, wiszący w pomieszczeniu gospodarczym, obok stacji uzdatniania wody. Właściciele testowali działanie takiego pieca jeszcze w poprzednim, żoliborskim mieszkaniu, bo ze względów oszczędnościowych postanowili w pewnym momencie odłączyć się od miejskiego ogrzewania i ciepłej wody. Uzupełnieniem systemu jest efektowna żeliwna koza, stojąca w rogu salonu. Pani Ilona, jak sama mówi, gdy myślała o wnętrzach, „miała wizję kozy”, a na tę natrafiła, przeglądając rynkowe oferty w Internecie – spodobał się jej kształt, nieduże wymiary i styl, pasujący do wnętrz. Oboje z mężem rozpalają ją dość często, ale raczej tylko dla podkreślenia kameralnej
atmosfery, bo dom jest wystarczająco ciepły sam w sobie.
Ciepłe ściany i dach. Właściciele chcieli mieć dom energooszczędny, czyli tani w utrzymaniu. Nie zdecydowali się jednak na pompę ciepła, wentylację z rekuperacją czy fotowoltaikę, bo biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców i powierzchnię domu, inwestycje te zwróciłyby się za ok. 40 lat. Energooszczędność uzyskano poprzez stworzenie szczelnej bryły z odpowiednim ociepleniem wełną mineralną, użycie porządnych materiałów, zastosowanie trzyszybowych drewniano-aluminiowych okien, montaż podłogówki oraz architektoniczne „tricki” – np. położenie na dachu jasnej blachy, która dzięki swojej barwie ogranicza nagrzewanie się poddasza.
Stacja uzdatniania wody. Działka na chwilę obecną nie jest skanalizowana – choć rysują się na to pewne perspektywy. Wodę dostarcza więc pompa głębinowa, a ścieki wędrują do przydomowego szamba. Aby poprawić jakość wody, która ma dużo żelaza i manganu, właściciele zainstalowali filtr sedymentacyjny (najwyższy niebieski zbiornik). W celu okresowego zmiękczania wody – bardzo twardej, więc osadzającej szkodliwy kamień – co jakiś czas włączają też filtr solny (tworzony przez dwa pozostałe niebieskie elementy instalacji).
Zbiornik na gaz. Decyzja o sposobie i miejscu montażu zbiornika jest przeważnie kompromisem między estetyką otoczenia domu a wymaganiami technicznymi. W tym przypadku właściciele postanowili go nie zakopywać, bo są szanse na doprowadzenie instalacji gazowej, która „urywa się” kilkaset metrów od budynku. Przygotowali już odpowiednie podłączenia, a póki co zasłonili zbiornik popularnymi tujami, które niedługo niemal całkowicie go zasłonią.
- Więcej o: