Dom odwrócony
Niedaleko Krakowa stanął dom, w którym właściciele wprawdzie na noc schodzą do… kondygnacji minus jeden, ale mają z niej olśniewający widok na położoną w dole niedużą aglomerację. I nie tylko z niej.
Metryka budynku
Projekt architektoniczny: architekt Wojciech Sowa, www.archiwizja.pl
Powierzchnia użytkowa domu: 243 m2
Powierzchnia działki: łącznie 4800 m2
Mieszkańcy: małżeństwo z dziećmi
Są widoki naprawdę kojące serce. Na przykład taki – leniwie rozciągnięte u naszych stóp miasteczko, łagodne dachy domów, dwie wieże starego kościoła, trochę nowoczesności, może nawet lekko przemysłowej, ale oddalonej, więc niegroźnej, wszystko obramowane zielonymi czapami drzew i zamknięte horyzontem łagodnych wzgórz gdzieś hen. W nocy tę zagłębioną i rozległą przestrzeń wypełniają światła i wszystko wydaje się lekko nierealną opowieścią o świecie, trochę przyjaznym jak stare baśnie, a trochę tajemniczym na podobieństwo legend z nie do końca ludzkimi bohaterami. Jak znaleźć się w takim miejscu, leżeć wygodnie na tarasowym leżaku, mając dwa kroki do kominka, cztery do telewizora i niewiele więcej do lodówki pełnej specjałów?
Ćwiczyć kroki
Można pewnie różnie. Pan Łukasz doszedł tu z żoną Zofią i dziećmi w kilku krokach. Pierwszym było po prostu ich dotychczasowe życie, toczone w tej okolicy, w zwykłym, kupionym na kredyt mieszkaniu. Podobało im się, tu mieli swoje sprawy i gdy zamarzył im się dom, wiedzieli, że najlepszy będzie taki wzniesiony w pobliżu. Kolejne kroki wiodły do agencji nieruchomości. Po działkę. Pokazywano im tam wprawdzie rozmaite oferty sprzedażowe, ale trochę na ślepo, bo nikt jakoś nie wpadł na pomysł, by zapytać, czego oni właściwie szukają? Gdy trafił się wreszcie rozgarnięty agent, mogli mu powiedzieć, że główne kryteria są trzy: posesja o powierzchni co najmniej 10-15 arów, lokalizacja w miarę blisko ich miasteczka, tak by np. nie trzeba było przez cały okres wychowywania dzieci być dla nich taksówkarzami, no i w miarę możliwości usytuowanie gdzieś na uboczu.– Ów ciekawy naszych potrzeb agent zapytał, czy mamy świadomość, że taka działka będzie droższa niż standardowe – opowiadają Zofia i Łukasz. – Oczywiście, zdawaliśmy sobie z tego sprawę, ale wychodziliśmy z założenia, że cena działki nawet o 30-50% większa, przy takiej jej powierzchni, stanowi nadal zaledwie 3-5% kosztu całości inwestycji, liczonego z pełnym wykończeniem, ogrodzeniem, ogrodem itd. Uważaliśmy więc, że można troszkę przepłacić, aby móc potem przez cały okres użytkowania przyszłego domu korzystać z przewag dobrej lokalizacji. Przemyślny agent zaproponował trzy działki i, o dziwo, mimo nienajlepszych doświadczeń z odbywanych wcześniej wizji lokalnych, tym razem wszystkie trzy naprawdę przypadły im do gustu! A że na jedną z nich zostali zabrani w piękne słoneczne popołudnie, więc okazała się być tą trochę „bardziej”, z ujmującym serca widokiem. Niestety, sześciometrowy spadek terenu ciągnący się na przestrzeni ok. 30 m, który owemu widokowi wyraźnie sprzyjał, niekoniecznie sprzyjał myśleniu o użytkowaniu takiej posesji, rodził też pytania o stopień projektowego i budowlanego skomplikowania inwestycji. Nad spadkiem trzeba się więc było solidnie pochylić i sprawę solidnie przetrawić, czyli wykonać następne kroki. Na szczęście pan Łukasz miał kolegę. Jeszcze z podstawówki. Kolejny dowód, że warto się kształcić.
Wyzwania wzmagają apetyt
Kolega miał na imię Wojciech, na nazwisko Sowa, i prowadził biuro projektowe Archiwizja. Spadkowe dylematy tylko wyostrzyły jego apetyt na stworzenie dobrej architektury. – Inwestor przed kupnem działki poprosił mnie o ocenę możliwości zabudowy, bo chciał wiedzieć, czy w tym przypadku w ogóle da się wznieść dom – opowiada Wojciech Sowa. – Gdy zo baczyłem posesję, od razu dostrzegłem jej potencjał: leżała na szczycie wzniesienia z widokiem na miasteczko, którego żadna poniższa zabudowa, nawet jeżeli kiedyś powstanie, nie będzie w stanie zasłonić. To spowodowało, że zacząłem wręcz namawiać kolegę na kupno! Pan Łukasz chciał jednak twardych dowodów. Zaproponował stworzenie wstępnego projektu, który go przekona, że wszystko będzie dobrze. – Sam jestem projektantem, co prawda elektrykiem, ale wiem, że koszt wykonania projektu jest niższy niż potem koszty budowy – tłumaczy. – Stwierdziliśmy więc z żoną, że zanim nabędziemy działkę, dobrze byłoby zakupić koncepcję budynku, żeby być pewnym, że da się go wznieść. W efekcie architekt zaproponował trzy projekty, które dobrze wpisywały się w teren. Zrobiliśmy też odwierty geologiczne, żeby sprawdzić, czy nie ma ryzyka osuwiska na tym terenie. Nie było. I tak, poprzez kolejne kroki, Zofia z Łukaszem podjęli decyzję o zakupie.
Szybka prawda o szczęściu
Czy trudno projektuje się dla kolegi z podstawówki? – Wbrew pozorom, jest to dużo łatwiejsze niż dla klienta, który jest „obcy” – zdradza architekt. – Znajomość trwająca od czasów dzieciństwa spowodowała, że wiedziałem, iż mogę sobie pozwolić na więcej niż w przypadku „zwykłego” inwestora. Mogłem zaprezentować każdą, nawet najbardziej szaloną, koncepcję i byłem pewien, że kolega nie powie mi: „Wiesz co, podoba nam się…”, po czym już nigdy więcej się nie odezwie. Pierwsza koncepcja z szaleństwem nie miała wiele wspólnego, wszystko zaczynało się wręcz niemal standardowo, zgodnie z wyobrażeniami właścicieli. – Chcieliśmy, aby dom nie był za duży – opowiada pan Łukasz. – 200-250 m2 powierzchni użytkowej bez garażu to był maksymalny limit. Co do bryły, zawsze podobały nam się klasyczne domy. Marzył mi się dom z garażem, do którego się wjeżdża na dół, do piwnicy. I taki właśnie projekt został nam zaproponowany. Architekt czuł, że to jednak niezupełnie to, a prawdę mówiąc, nawet zupełnie nie to! Garaż na dole byłby dobry, gdyby do nieruchomości można się było dostać właśnie od dołu, a tymczasem droga dojazdowa wiodła górą. Wtłoczenie od tej strony garażu spowodowałoby konieczność podniesienia poziomu parteru, czyli główne wejście do budynku znajdowałoby się nad gruntem, co nie wyglądałoby zbyt dobrze, zwiększało wysokość bryły i zaburzało harmonię z otoczeniem, wprowadzając niepotrzebne zamieszanie. Sytuacja projektowa trochę się więc komplikowała, zwiększając jednak przyjemność z architektonicznego wyzwania dla jego twórcy . Projekt zaczynał swoją ewolucję, którą można prześledzić w ramce obok, przyspieszając jednocześnie ewolucję pierwotnych założeń pana Łukasza. Z tym że akurat nad tym ostatnim procesem trzeba było dodatkowo popracować. – Wojtek twierdził, że szkoda na takiej działce równać powierzchnię i budować klasyczny dom, zamiast wykorzystać spadek terenu – opowiada współwłaściciel. – Podsyłał dużo podobnych projektów z Polski i zagranicy. Dodatkowo argumentował, że nie poto będę wyjeżdżać autem na górkę, żeby potem zjeżdżać w dół do garażu. Przekonywał, że w zimie, rano, udając się do pracy, zawsze wyjadę z garażu na górnym piętrze, nawet bez odśnieżania. Brzmiało logicznie, może nawet atrakcyjnie, ale gdy człowiek sobie coś do głowy wbije, niełatwo go przekonać. Gdy więc projekt domu osiągnął stan finalny…– … nie spodobał mi się – przyznaje pan Łukasz. – Ale za to żonie się spodobało – dodaje szybko. – A wiadomo: „happy wife = happy life”, więc z pewnymi oba wami, ale jednak poszliśmy w tym kierunku.
Kondygnacja pełna marzeń
Bądźmy szczerzy. W pewnym sensie garaż dalej pozostał ważnym elementem projektu. Można wręcz powiedzieć, że ten dom sam… stał się garażem! Gdy staniemy bowiem przed bramą, dokładnie face-to-face budynku, zobaczymy właśnie garaż, trójkątnie zadaszony – i niewiele więcej. Cóż, chciałeś garaż, masz garaż:) Całą resztę ukryto z tyłu i poniżej. Odsłania się ona przed nami, gdy zaczynamy obchodzić dom, albo przynajmniej iść wzdłuż ogrodzenia. Garaż zamienia się wtedy stopniowo w podłużną bryłę, osadzoną na drugiej, obniżonej, obitą ciemnym drewnem, która u swego końca została zaopatrzona w duże okna, nie zostawiając wątpliwości, że chodzi tu jednak o dom mieszkalny. Przypomina to trochę ideę stawiania tradycyjnych wiejskich chałup, gdzie w jednej bryle sytuowano część dla domowego inwentarza oraz część dla ludzi. Tu oczywiście zwierząt hodowlanych brak, ale za to od ulicy parkują współczesne konie pociągowe – mechaniczne. Za ich garażową „stajnią” czy „obórką” urządzono kilka pomieszczeń użytkowo-technicznych (w tym w.c. i wiatrołap), a następnie rozpostarto otwartą przestrzeń salonu oraz kuchni z jadalnią. Słowo „rozpostarto” jest tu całkowicie na miejscu, gdyż ową część dzienną naprawdę z rozmachem wyprowadzono na zewnątrz – obszernym, niezadaszonym tarasem od zachodu. Z jednej strony rozciąga się z niego niezapomniany widok na dolinę, a z drugiej na ulicę dojazdową. To takie dwa w jednym, bo pozwala od dawać się marzeniom, kontrolując przy okazji, czy ktoś nie kręci się od ulicy. Dwa w jednym dotyczy również samej zawartości tarasu. Stworzono na nim bowiem dwie strefy. Pierwszą przeznaczono na leniwie rozrzucone leżaki, a drugą na efektowną partię zieleni, pełną niskiej, kolorowej roślinności, trochę trawiastej, trochę iglastej, zaaranżowanej trochę w manierze polskiej, a trochę może nawet i… japońskiej. Dla zwolenników czystej kontemplacji widoków, już bez ingerencji ulicznego ruchu, ustanowiono drugi taras, węższy, zadaszony, tuż za rogiem, od północy. Oba, jak się okazało, stanowią w praktyce użytkowej jeden „ciąg technologiczny” w dziedzinie spędzania wolnego czasu, przynajmniej w miesiącach, które na to pozwalają.– Ogólnie najwięcej czasu spędzamy w salonie i właśnie na obu tarasach – relacjonują właściciele. – Jeśli jesteśmy w domu cały dzień, to poranek upływa nam często na tarasie zachodnim, potem, gdy zaczyna na nim przygrzewać słońce, przenosimy się na taras północny, a wieczorami, przy gazowym podgrzewaczu, znowu leżymy na leżakach na zachodnim balkonie. Ponieważ jest on ogrodzony szklanymi balustradami, już z początkiem kwietnia w słoneczne dni można na nim przebywać w krótkich spodenkach i koszulce, mimo że na zewnątrz jest niewiele ponad 10 stopni. Wiatr wieje ponad balustradami, a słońce dogrzewa pomiędzy.
Czy mieliśmy wcześniej jakieś do świadczenia związane z użytkowaniem domu jednorodzinnego? Można powiedzieć, że połowiczne, bo żona mieszkała całe życie w takim domu. Zaczynając wspólne, dorosłe życie i nie mając środków finansowych na start, kupiliśmy mieszkanie na kredyt i początkowo nie myśleliśmy w ogóle o żadnej budowie, czy nabyciu domu. W miarę rozwoju kariery zawodowej oraz tego, jak pojawiły się dzieci, zaczęliśmy jednak rozważać nabycie działki, aby kiedyś w przyszłości, gdy pozwolą na to finanse, „wybudować się”. Gdy już rozpoczęliśmy poszukiwania, początkowo przez kilka miesięcy oglądaliśmy rozmaite posesje na stronach internetowych i jeździliśmy po okolicy, ale wciąż nie byliśmy pewni, czy naprawdę jesteśmy gotowi na taki ruch. Przez to niezdecydowanie wiele ciekawych działek nam „uciekało”, więc w końcu stwierdziliśmy, że albo ruszamy pełną parą i gdy znajdziemy coś ciekawego, to kupujemy, albo odkładamy wszystko na kiedy indziej, bo szukanie na pół gwizdka nie jest dobrym pomysłem. Od tego momentu minęły ledwie trzy miesiące i nagle staliśmy się właścicielami naszej działki! To było w roku 2014.Budowa trwała ok. 1,5 roku (wprowadziliśmy się w grudniu 2017 r.). Od fundamentu po dach – do fazy stanu surowego otwartego – za wszystko odpowiedzialny był jeden wykonawca (zatrudniający podwykonawcę na dach). Kolejne etapy robiły już inne ekipy: kto inny był odpowiedzialny za okna, kto inny za instalacje sanitarne i przyłącza, za elektrykę, wylewki, tynki, wykończenie wnętrz, wreszcie za elewację. Nadzór sprawował polecony kierownik budowy, a wykonawców organizował mąż, który zajmował się też koordynacją między ekipami. Na tym ostatnim, niestety, poległ… Dlaczego? Na etapie projektu nie spieszyliśmy się i tak samo chcieliśmy podejść do samej budowy. Gdy już jednak ruszyła i zaczęliśmy się na niej pojawiać, to chęć wyprowadzenia się z mieszkania przeważyła nad zdrowym rozsądkiem… Ekipy udawało się wprawdzie idealnie koordynować terminowo i praktycznie jedna płyn nie wchodziła po drugiej, ale chcąc, żeby każda kolejna zdążyła przed następną, rozpoczęło się przymyka nie oka – a to na troszkę nierówne ściany, a to na nie wszędzie idealne kąty w tynkach oraz na inne większe lub mniejsze błędy wykonawcze. Gdyby nie to, mielibyśmy dziś, po kilku latach od końca budowy mniej poprawek. Ale i tak mieszka nam się tu naprawdę świetnie!
Co wykrzywia kot?
Gdy wieczorem słońce wreszcie zachodzi, mieszkańcy mogą udać się na zasłużony odpoczynek, czyli wejść do salonu, a stamtąd schodami… zejść na dół. Tak, to jest właśnie tajemnica „od wróconego domu”, jak nazwano oficjalnie całą realizację na stronach biura Archiwizja. Wszystkie trzy sypialnie urządzono bowiem na poziomie minus jeden, czyli piętro niżej niż salon. Celowo nie warto tu jednak używać określenia „piwnica”, bo co to za piwnica, jeśli rozciągają się z niej piękne widoki na ogród i na miasteczko. Wykorzystując duży spadek terenu, stworzono poziom, który spokojnie można nazwać ogrodowym parterem. Schodzenie na noc pod część dzienną tylko na papierze wygląda więc ekstrawagancko. W rzeczywistości jest przyjazne mieszkańcom, bezproblemowe i logiczne, więc gospodarze szybko zaakceptowali taki pomysł. W tym pan Łukasz.– Sypialnie pod salonem i pod „zielonym dachem” tarasu są chłodniejsze, co sprzyja dobremu spaniu – podsumowuje. – Gdy zacząłem wchodzić w szczegóły tego rozwiązania i całej koncepcji architektonicznej Wojtka, zacząłem się do niej przekonywać. Jedyne, czego się obawiałem, to ostatecznych kosztów związanych z taką inwestycją, ale wiedziałem, że czasem lepiej poczekać z realizacją niektórych planów i wykonać je porządnie, choć ciut wolniej, niż rezygnować z nich całkowicie. Cała dolna część stanowi swego rodzaju kontrbryłę, gdyż ustawiona jest prostopadle do górnej kondygnacji. Wskutek takiego rozczłonkowania obu partii budynku, część pomieszczeń dolnego parteru została zgrabnie ukryta pod garażem i częścią dzienną, a więc odizolowana od spojrzeń przechodniów (w tym jedna sypialnia z garderobą i łazienką), część zaś jest od ulicy dość dobrze widoczna – choć znajduje się od niej o kilka metrów niżej. Dwie sypialnie i gabinet znajdują się więc trochę „na widelcu” , ale mieszkańcom wcale to nie przeszkadza. – Lekki dyskomfort czuliśmy na początku, zwłaszcza że przez jakiś czas mieszkaliśmy na posesji bez ogrodzenia, więc teoretycznie każdy mógł podejść i zajrzeć do środka – przyznają. – Duże okna nie miały też zasłon, tylko żaluzje, więc przyzwyczajeni do polskich tradycji zasłanialiśmy je, żeby nikt z zewnątrz nic nie widział, a drogę do wnętrz znajdowało tylko światło. Z czasem okazało się jednak, że nikt do sypialni nie zaglądał... Teraz żaluzje bywają odsłonięte nawet w nocy, żeby „powiększyć” wizualnie obszar, w którym mieszkamy. Incydent z prywatnością zdarzył się tylko raz. – To była zabawna sytuacja – opowiadają właściciele. – Ponieważ w sypialniach okna zaczynają się równo z trawnikiem, więc zdarzyło się, że kot z zewnątrz chciał zaatakować naszego kota w środku, przez szybę, ale pokrzywił tylko żaluzje...
Projekt nietypowy, a idealny...
Działka nie była pozbawiona wad. Miała do jazd od południa i spadek w kierunku północnym – co prawda rozciągający się stamtąd widok na miasto zachęcał do „otworzenia” domu przeszkleniami w tym kierunku, ale lokalizacja wszystkich przeszkleń części dziennej od pół nocy wiązałaby się z brakiem bezpośredniego światła słonecznego. Dodatkowo wyjściowy pomysł właściciela na dom trochę mnie zaskoczył. Pokazał mi on wizualizację typowego domku z katalogu, w którym piwnica z garażem była do połowy zagłębiona, w związku z czym parter znajdował się dość wysoko nad gruntem. Do garażu zjeżdżało się pochylnią w dół, a do głównego wejścia do domu wchodziło po schodkach do góry. Projekt kompletnie nie pasował do działki ze spadkiem, gdzie dojazd jest od góry posesji, a nie od dołu. Na pierwszym etapie próbowałem pomysł inwestora pogodzić z działką – obniżyłem dom względem drogi, aby do drzwi prowadziło bezpośrednie wejście z drogi bez schodów. Takie rozwiązanie spowodowało jednak, że zjazd do garażu zrobił się bardzo stromy i właściwie nie do pokonania dla zwykłego samochodu. Ponadto dom z częściowo zagłębioną piwnicą, parterem i poddaszem stał się bardzo wysoki i od strony północnej wręcz przytłaczający. Stwierdziłem wtedy, że najlepszym rozwiązaniem byłoby zrobić garaż na parterze z dojazdem bezpośrednio z drogi. Do głowy wpadł mi pomysł, aby obrócić górną część (parter) o 90, tak aby stworzyła ona pomost między drogą dojazdową a dolną częścią domu. Żeby budynek nie był za wysoki, zrezygnowaliśmy całkiem z poddasza, obniżając dach, a sypialnie zostały przeniesione na dolną kondygnację – tam, gdzie miały być piwnice. Co dało takie rozwiązanie? Przede wszystkim wjazd do garażu i wejście do budynku z poziomu drogi obywały się bez żadnych pochylni czy schodów. Górna bryła, obrócona o 90, dodatkowo zapewniła możliwość zaprojektowania przeszkleń od strony zachodniej i tarasu zielonego nad dolną kondygnacją. Na górnym poziomie znajdują się teraz: garaż, pomieszczenie techniczne, w.c., wiatrołap, kuchnia i pokój dzienny. Na kondygnacji minus jeden są zaś: dwa pokoje dzieci połączone szerokim korytarzem oraz gabinet, dwie łazienki i sypialnia właścicieli. Przebywając w kuchni na górze, mamy widok na furtkę i dojście do domu, wykonane ze stalowej kraty – można powiedzieć, że jest to kilkumetrowa „samoczyszcząca się" wycieraczka do butów. Z kolei wyobrażenie właściciela (jak i chyba większości ludzi w jego położeniu) o przyszłym nowym domu zakładało, że na dół będzie schodził do garażu i piwnicy, na parterze będzie spędzał dzień, a na noc wychodził na poddasze do sypialni. Z tych założeń zgadza się tylko to, że inwestor spędza dzień na parterze, sypialnie z poddasza powędrowały bowiem na dół, czyli tam, gdzie miała być piwnica, a zamiast do sypialni wchodzić na górę, schodzimy na dół. Funkcje budynku zostały więc odwrócone – tak powstała nazwa „dom odwrócony”. Przyznam szczerze, że na etapie projektu chyba sam miałem większe wątpliwości od inwestorów, czy sypialnie w „piwnicy” to dobre rozwiązanie, ale o dziwo sami zainteresowani przyjęli to zaskakująco dobrze. Dolna kondygnacja (w projekcie nazwaliśmy ją „minus jeden” jest dobrze doświetlona, przez co w ogóle nie ma się wrażenia przebywania poniżej poziomu parteru. A tradycyjna piwnica, wedle życzenia właściciela, w tym domu też jest – znajduje się pod garażem, z dostępem z zewnątrz. Do tej pory darzę ów dom dużym sentymentem. Być może dlatego, że stosunkowo często w nim bywam i wiem, jak funkcjonuje i jak się w nim mieszka, a zastosowane rozwiązania działają tak, jak zakładałem. Lubię projekty, które są nieoczywiste i w których poszukuje się czegoś więcej niż zwykle, a ten dom właśnie taki jest. Mimo tego, że w późniejszym czasie powstały projekty budynków z dużo większym budżetem, to jednak ten dla mnie zawsze będzie na pierwszym miejscu. Koncepcja domu odwróconego stała się ciekawa również dla innych na szych klientów. Co więcej, dobrze sprawdza się, o czym może świadczyć fakt, że w portfolio mamy już trzy budynki tego typu: bardzo podobny, w Świątnikach Górnych, a w Rzeszotarach realizacja właśnie się rozpoczyna.
Najlepsze kanały? Te nieistniejące
Realizacja, która tak umiejętnie i mało inwazyjnie wykorzystuje naturalne różnice terenu, otwierając się w dodatku na bogate walory okolicznej przyrody, śmiało może zostać nazwana głęboko ekologiczną. Zgadzając się co do pozytywnych treści wiążących się z tym określeniem, pan Łukasz ma jednak wobec niego pewien zdroworozsądkowy dystans. W tym i do kwestii energooszczędności.– Wiem, że dzisiaj wszystko musi być eko/zielone itd. – tłumaczy. – Absolutnie nie mam nic przeciwko i jeżeli mogę, staram się taki być, ale zachowując racjonalność. Dlatego też również temat energooszczędności był dla nas istotny, ale nie najważniejszy. Dom miał być po prostu sprawny w użytkowaniu i w miarę możliwości tani w eksploatacji, co niejako z urzędu włączył do swoich założeń architekt. – Projekt powstawał już prawię dekadę temu, kiedy jeszcze nie było tak restrykcyjnych norm dotyczących współczynnika przenikania ciepła jak dziś, aczkolwiek jego izolacyjność cieplna spełnia obecnie obowiązujące przepisy – zauważa Wojciech Sowa. – Ściany zewnętrzne, wykonane z pustaków ceramicznych, ocieplono wełną mineralną o grubości min. 18 cm. Zastosowano też dobrze izolujące termicznie okna aluminiowe. Dodajmy, że główna konstrukcja nośna powstała z żelbetu, przy czym dach jest drewniany. W budynku zastosowano ogrzewanie podłogowe, dla którego źródłem ciepła jest kocioł gazowy.– Gaz stanowił najekonomiczniejsze rozwiązanie, ponieważ przez naszą nieruchomość przebiegała linia gazowa zasilająca sąsiednie działki, więc wystarczyło się do niej przyłączyć – wyjaśniają inwestorzy. – Mamy też w salonie bardzo ekonomiczną kozę, pełniącą funkcję kominka. W zimie i je sieni palimy w niej praktycznie co wieczór, zużywając rocznie ok. 1-1,5 kubika drewna. Robimy to głównie dla tworzenia nastroju, ale ponieważ jest to koza stalowa, więc temperatura w salonie już po 30 minutach od rozpalenia podnosi się o kilka stopni, średnio od dwóch do nawet pięciu. Kocioł gazowy podgrzewa również ciepłą wodę użytkową (zimną dostarcza gminne ujęcie; a odbiór ścieków zapewnia gminna kanalizacja). Bilans ciepła – i obieg powietrza – wyrównuje i reguluje wentylacja mechaniczna z rekuperacją, czyli odzyskiem ciepła. – Rekuperacja centralna przez sześć lat naszego tu pobytu działa bez za strzeżeń, ale biorę pod uwagę przejście na indywidualną, czyli dla każdego pomieszczenia montowaną oddzielnie – zauważa pan Łukasz. – Znajomy, który jest specjalistą od wentylacji, polecał to rozwiązanie jako mniej inwazyjne, bo nie trzeba robić żadnych kanałów, co przy okazji likwiduje problem z ich okresowym czyszczeniem. Jest to też rozwiązanie efektywniejsze niż klasyczne, bo gdy każde pomieszczenie rekuperujemy indywidualnie, to ani nie trzeba manewrować zaworami i anemostatami (co oczywiście teoretycznie nie jest bardzo uciążliwe, bo zwykle robi się to raz), ani nie musimy włączać wariantu turbo w całym domu, chcąc solidnie przewietrzyć raptem jedno pomieszczenie. A w przypadku awarii lub zakończenia życia któregoś z urządzeń koszt pojedynczego rekuperatora jest tańszy niż zbiorczego. Dodatkowej energii dostarcza do budynku instalacja fotowoltaiczna zamontowana jakiś czas temu na dachu. Na ten rok przewidywane jest z kolei stworzenie magazynu energii z falownikiem, który umożliwi podłączenie ewentualnie niedużej instalacji wiatrakowej. Zapowiada się daleko idące OZE. Jak widać, temat energooszczędności może nie był najważniejszy w trakcie projektowania domu i jego wznoszenia, ale w miarę upływu czasu wcale nie schodzi z listy działań „to-do”.
Wesołe będzie życie staruszka
Beże, brązy, trochę czerni – te kolory królują we wnętrzach, przenoszone na ścianach, meblach, odsłoniętym deskowaniu dachu, podłogach czy schodach. Przestrzenie zaaranżowane przez zewnętrzną pracownię, specjalizującą się w urządzaniu domowych pomieszczeń, pełne są powierzchni drewnianych, choć nie wszystkie z nich wypełnia czyste drewno. Posadzki, owszem, wykonano z paneli drewnianych, wszędzie z tych samych, ale już słynne schody na dół, podobnie zresztą jak np. lamele w salonie, pokrywa płyta meblowa (sklejka), obłogowana drewnem, zabarwionym na ciemny brąz, zbliżonym kolorystycznie do podłogi. Drewno wychodzi też śmiało na zewnątrz bryły, choć tam już w zdecydowanie ciemniejszych aplikacjach. Na tarasach leżą deski z egzotycznego bangkirai, elewacje pokrywają zaś długie wąskie moduły z modrzewia syberyjskiego. Oba gatunki nadają bryle elegancji, jakości i klasy. Będąc materiałem naturalnym, łączą dom z ogrodem i z całym rozkłada się w czasie i jest uzależniona od możliwości finansowych i czasowych właścicieli. W dodatku ogród… pączkuje…– Kilka lat temu udało nam się doku pić działkę poniżej naszej posesji – nieoczekiwanie puentują opowieść o swoim domu właściciele. – Zrobiliśmy to trochę dlatego, żeby powiększyć ogród, ale też po to, żeby nikt, budując się poniżej nas, nie zasłonił nam widoków. Teraz mamy więc do zagospodarowania około 40 arów zieleni. I gwarancję niezmąconych zapatrzeń w dal. Czy dożywotnią? Być może, gdyż pan Łukasz deklaruje, że nad ogrodem będzie pracował na prawdę długo.– Myślę, że jak mi się ogrodowe hobby nie znudzi, to pewnie będę go zmieniał i przerabiał, to naprawdę fajne zajęcie…
- Więcej o: