Z dozą fantazji
Zapragnęliśmy mieć własny Bajkowy domek. Taki z ogrodem, wygodnym garażem, drewutnią z drewnem do kominka ogrzewającego wszystkie pokoje, dużym salonem, gdzie wszyscy przesiadują, i oddzielnymi kącikami dla każdego członka rodziny.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych studiowaliśmy oboje we Wrocławiu: ja na Akademii Sztuk Pięknych, mąż - na wydziale prawa na Uniwersytecie. Mieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkaniu, które jeszcze za PRL-u zdobyła moja babcia - posiadaczka książeczki mieszkaniowej. To był niecieszący się dobrą opinią blok-moloch, usytuowany co prawda kwadrans drogi od centrum i starówki, ale przy jednej z głównych wrocławskich arterii. Zacinające się windy (raz spędziłam w jednej całą noc), ciemne zakamarki, narkomani, bezdomni nocujący zimą na korytarzach... Nie, poczucia bezpieczeństwa na pewno nie mieliśmy. Do tego sąsiadka z góry z upodobaniem karmiła gołębie, które zanieczyszczały nam balkon.
Zaraz po naszych studiach urodziła się Ola i wtedy już zupełnie przestaliśmy sobie wyobrażać dalsze życie w miejscu tak niebezpiecznym, bez zieleni, ciszy i spokoju niezbędnych małemu dziecku. Wynajęliśmy nasze mieszkanie i wynieśliśmy się z Wrocławia do rodzinnych Dusznik - ładnego zielonego uzdrowiska. Chwilowo zamieszkaliśmy razem z mamą w jej trzypokojowym mieszkaniu.
Droga do domu
Długo przed naszym przybyciem do Dusznik mama kupiła bardzo malowniczo usytuowaną działkę na wzgórzu.
Kiedy stawała się jej właścicielką, w ogóle nie myślała o budowaniu domu, po prostu traktowała ten zakup jak inwestycję. Z czasem coraz więcej znajomych rozpoczynało budowy i to oni zaczęli nas namawiać na dom. Trafili na podatny grunt, tym bardziej, że w mieszkaniu u mamy robiło się coraz ciaśniej. Któregoś dnia siedliśmy we trójkę i zaczęliśmy kalkulować. A potem zapadła decyzja: sprzedajemy mieszkanie we Wrocławiu, dorzucamy oszczędności i zabieramy się za budowę. W następnej kolejności sprzedaliśmy także mieszkanie mamy.
Pieniądze nie takie straszne
Szukaliśmy czegoś prostego, ale z odrobiną fantazji. Nie podobały nam się masowo wyrastające pseudodworki z kolumnami ani żadne dziwolągi. Ale też nie chcieliśmy domu o surowych formach. Wreszcie mąż przyniósł projekt dużej wrocławskiej pracowni architektonicznej.
- To coś dla smerfów - skomentowałam na początku, ale szybko przekonałam się do pofalowanego dachu i okien o fasonie wolego oka.
Żeby obniżyć koszty, trochę zmieniliśmy materiały wykończeniowe. Zamiast zaproponowanej przez architektów zielonej dachówki - zdecydowaliśmy się na tańszą - czerwoną, zamiast ozdobnego tynku strukturalnego o bardzo wyraźnym wzorze wybraliśmy gładki, zamiast cegły klinkierowej na elewacji położyliśmy ścinki płyt z piaskowca.
Budowaliśmy metodą gospodarczą. Jedna ekipa robiła garaż pod budynkiem, druga - fundamenty i ściany, kolejna - skomplikowaną "giętą" więźbę dachową, jeszcze inna zajęła się wykończeniem. Szukaliśmy fachowców niedrogich, ale sprawdzonych. Części ścian działowych w ogóle nie stawialiśmy, żeby zyskać na przestrzeni i nie wydawać niepotrzebnie pieniędzy. Ponieważ zajmuję się projektowaniem wnętrz, sama zajęłam się aranżacją kuchni, łazienek i sypialni. Miałam z tego zresztą dużą frajdę; urządzanie własnego domu to rodzaj poligonu doświadczalnego, sprawdzenie umiejętności na sobie i rodzinie. Mieszkamy tu już trzeci rok i zapewniam, że ani razu nie żałowaliśmy decyzji.
- Więcej o: