Prawdziwie rodzinny
Zbudowałem dom dla całej rodziny. Na górze mieszkają dzieci, na parterze - my, a z boku moi rodzice mają niekrępujące mieszkanie z osobnym wejściem.
Nie było aż tak źle, bo mieliśmy mieszkanie w szeregówce z małym ogródkiem, a sąsiedzi byli niekłopotliwi. Ale budowla miała komunistyczny rodowód, z wszystkimi tego konsekwencjami: była fatalnie zaplanowana i wzniesiona z materiałów złej jakości, m.in. z pustaków żużlobetonowych. W niefunkcjonalnym wnętrzu poruszaliśmy się w ciasnych pokojach, wędrując po kilku kondygnacjach, jak po klatce schodowej w bloku. Mowy nie było o wymarzonej otwartej kuchni z salonem. Bardzo brakowało nam swobody i przestrzeni; czuliśmy się ściśnięci wewnątrz i z zewnątrz przez sąsiadujące z nami mieszkania. Myśl o domu wciąż jednak odsuwaliśmy. Na zmiany po prostu brakowało pieniędzy.
Droga do domu
Działkę kupiliśmy w 2001 roku. Tu w górach, w Dusznikach, nie było wcześniej zbyt wiele atrakcyjnej ziemi do sprzedaży, więc kiedy wystawiono kilka działek ładnie położonych na wzgórzu, zdecydowaliśmy się na kupno jednej pod budowę domu. Zakładaliśmy, że początkowo sfinansujemy budowę z oszczędności, a potem zaciągniemy kredyt. Wtedy zapukali do nas chętni na kupno naszej szeregówki.
Pieniądze nie takie straszne
Podpisaliśmy z nimi akt notarialny, wedle którego zapłacili nam od ręki 80% wartości domu, a resztę - kilka miesięcy później, kiedy już się wyprowadziliśmy, a oni dostali od nas klucze.
Kredyt na budowę dostałem bez problemów, musiałem tylko wnieść własne 60 tys. zł. Projekt domu kosztował 2 tys. zł, ale ponieważ działka była wąska, trzeba było w nim nanieść zmiany, które kosztowały nas drugie tyle. Wybrałem rozwiązanie, który spełniało nasze założenia: prosty, ale dość duży dom - ładny, licowany klinkierem - i z osobną częścią dla moich rodziców. Zaczęliśmy budowę latem 2003 r., a wprowadziliśmy się wiosną 2005 r.
Ponieważ mam firmę budowlaną, stawiałem dom sam, z własną ekipą. Uważam, że do budowy domu nie należy brać ludzi z przypadku, tylko rzetelną firmę z referencjami. Stan surowy to duża odpowiedzialność, nie można ryzykować. "Złote rączki" można zatrudnić raczej tyko do prac wykończeniowych, wnętrzarskich.
Marzyliśmy o przestrzeni i wreszcie ją zyskaliśmy: wielki salon z kominkiem, przestronne pokoje i sypialnię z widokiem na las sosnowy. Córki - w wieku 4 i 14 lat - bawią się w przytulnych pokojach połączonych przesuwanymi drzwiami. A rodzice mają swoje 50 m2, z własnym wejściem, ale i z wewnętrznym przejściem do nas. Mam ich przy sobie, ale ani oni, ani my nie czujemy się skrępowani - jesteśmy wszyscy razem, a jednak osobno. To był zresztą jeden z argumentów przemawiających za kupnem domu.
Cieszy nas tu wszystko: nasze lokum jest bardzo funkcjonalne, sąsiedzi nieuciążliwi, a widoków na okoliczne wzgórza z niczym nie da się porównać. Gdybym mógł cofnąć czas, na pewno jedno bym zmienił - postawiłbym dom nieco dalej od drogi. Jest od niej odsunięty o osiem metrów, a przydałoby się minimum dwanaście. Łatwiej wtedy skręcić do garażu, poza tym zwyczajnie lepiej to wygląda.
- Więcej o: